Przestrzeń miejska nie potrzebuje aż tylu reklam - z takim hasłem przyjechali do Białegostoku Elżbieta Dymna i Marcin Rutkowski.ze stowarzyszenia Miasto Moje A w Nim. Wraz z nastaniem w Polsce gospodarki rynkowej przestrzeń publiczną naszych miast zalało morze nieuporządkowanych reklam. Nazywają nas często bolszewikami, którzy chcą naruszać własność prywatną – śmieje się Marcin Rutkowski. Według niego wraz z nastaniem w Polsce gospodarki rynkowej przestrzeń publiczną naszych miast zalało morze nieuporządkowanych reklam..
– Są wszędzie. Na budynkach, słupach, przy drogach, nawet na kościołach i zabytkach. W ich rozmieszczeniu nie ma żadnego ładu. Każdy wiesza, gdzie chce i jak chce. To przez to, że w naszym kraju (w przeciwieństwie do innych członków Unii Europejskiej) nie ma jednej, konkretnej ustawy, która regulowałaby te kwestie – mówi Marcin Rutkowski.
Okazuje się bowiem, że jeśli już istnieją jakieś przepisy, to są one rozproszone w czterdziestu różnych aktach. Kolejnym problemem jest to, że na straży wykonywania ustaw stoi kilka instytucji, dla których kwestie usytuowania reklam w przestrzeni publicznej są sprawami czwartorzędnymi.
– W zasadzie powinien się tym zajmować nadzór budowlany. Niestety, jest to instytucja obciążona mnóstwem innych zadań. Dlatego jeśli ktoś do nich przychodzi i zaczyna marudzić o reklamach, zazwyczaj nie zwraca się na taką osobę uwagi. Podobnie przedstawia się sytuacja w przypadku straży miejskiej, która powinna reagować na pojawianie się nielegalnych reklam, na przykład w pasie drogowym. W praktyce jest tak, że strażnicy robią coś tylko wtedy, kiedy jest organizowana jakaś akcja typu: Zróbcie porządek w pasie drogi – opowiada Marcin Rutkowski.
Dodaje, że w momencie, kiedy reklama pojawia się na zabytkach lub w strefach zabytkowych, powinien się tym zainteresować konserwator zabytków.
– I to właśnie ta instytucja jest, zdawałoby się, najskuteczniejsza. Prawodawstwo daje jej bowiem najwięcej narzędzi do walki z reklamami. No ale, niestety, konserwatorzy też zawodzą – żali się przedstawiciel stowarzyszenia Moje Miasto A w Nim .
Na prezentacji w Centrum Esperanto pokazał przykłady skutków takich urzędniczych zaniechań m.in., jak zza reklam nie widać na przykład rynku w Krakowie czy zakopiańskich Krupówek. Były też zdjęcia zalepionych reklamami: warszawskiego Muzeum Wojska Polskiego, Akademii Sztuk Pięknych, Biblioteki Jagiellońskiej czy Pałacu Kultury. Największe zainteresowanie wzbudziła jednak fotografia, na której obok tablicy z napisem "Jasna Góra” stała okazalsza – z reklamą McDonald's.
– Przykłady można mnożyć. Zresztą na istnienie większości reklam (poza tymi wkopanymi w ziemię) nie jest potrzebna żadna zgoda. Należy jedynie zgłosić fakt zamieszczenia reklamy w urzędzie miasta. Ten ostatni może, co prawda, odmówić przyjęcia zgłoszenia, ale wystarczy przez 30 dni unikać odbioru pisma z magistratu, by odmowa nic nie znaczyła. Niektórzy stosują nawet taki chwyt, że kierują swój wniosek na przykład do urzędu stanu cywilnego, a nie do departamentu architektury. Przekazywanie pisma między jednostkami jednego urzędu trwa nieraz bardzo długo – opowiada Marcin Rutkowski.
Według niego polskie prawo nieumiejętnie definiuje też samo pojęcie reklamy. Jako przykład podaje fakt, że jeśli do planszy z napisem dorobi się koła, to wtedy jest to już pojazd i można go zaparkować również tam, gdzie reklamy nie wolno stawiać.
– Dlatego, by zapobiec tego typu absurdom, należy zdefiniować reklamę jako wizualną informację o charakterze komercyjnym, bez wgłębiania się w to, w jakiej formie jest ona przedstawiana – przekonuje.
Według niego nieprawidłowe jest również to, że ustawodawca nie określił (oczywiście w odniesieniu do zjawiska reklamy), czym właściwie jest przestrzeń publiczna.
– Przez to większość reklam, które oglądamy podczas spacerów po mieście, nie jest formalnie umieszczona w przestrzeni publicznej, lecz na terenach prywatnych. Dlatego też naszym postulatem jest stworzenie definicji, według której przestrzenią publiczną jest wszystko to, co widzimy z ulicy. Takie rozwiązanie istnieje zresztą w prawodawstwach kilku innych krajów – mówi.
W Polsce to, gdzie może być umieszczona dana reklama, powinno być określone w planach miejscowych. Wiadomo jednak, że te ostatnie są w naszym kraju towarem deficytowym. Poza tym jeszcze do niedawna plany były uchwalane praktycznie bez zająknięcia się o kwestie reklamy. Tak też było w Białymstoku. Teraz to się zmienia i we wszystkich planach, nad którymi pracują miejscy urbaniści, jest mowa o reklamie.
– Określamy jej dopuszczalne formy i rozmieszczenie. W zależności od tego, jaką strefę miasta bierzemy pod uwagę, normy są mniej lub bardziej rygorystyczne. Wiadomo, że więcej reklam można umieścić w strefach produkcyjnych, a mniej w mieszkaniowych – mówi Piotr Firsowicz, szef departamentu urbanistyki w białostockim magistracie.
Twierdzi, że choć Białystok w porównaniu do innych miast nie jest aż tak bardzo zalany nieuporządkowanymi reklamami, to trzeba trzymać rękę na pulsie.
– Dlatego też od lat staramy się interweniować tam, gdzie sprawy przyjmują niekorzystny obrót. Doprowadziliśmy na przykład do uporządkowania reklam na rzemieślniku Panorama przy ulicy Legionowej, budynku przy ulicy Skłodowskiej 3, przy skrzyżowaniu z ulicą Legionową czy bloku przy ulicy Sienkiewicza 46, u zbiegu z ulicą Ogrodową. Proces przekonywania właścicieli budynków trwa nieraz i kilka lat, ale w większości przypadków udaje się nam osiągnąć swój cel. Najlepiej to chyba widać na Rynku Kościuszki i przy ulicy Lipowej, gdzie ze stojących w pierzei kamienic znikają systematycznie nieestetyczne reklamy – mówi szef miejskich urbanistów.
Dodaje, że w przyszłych planach miejscowych znajdą się zapisy, które będą mówić o zakazie wieszania reklam m.in. na zabytkach, mostach czy wiaduktach.
– Zostanie też dokładnie określone, w jaki sposób można zamieszczać reklamy na budynkach. Nie będą one mogły m.in. przysłaniać okien i gzymsów – podkreśla Piotr Firsowicz.
Marcin Rutkowski przekonuje jednak, że samo tworzenie planów miejscowych nie wystarczy.
– Trzeba zmienić polskie prawo i doprowadzić do tego, by, oprócz planów, urbaniści musieliby tworzyć osobne, przezroczyste kalki nakładane na plan miasta. Byłoby na nich określone, co i gdzie można wieszać. Kalki takie obejmowałyby swoim zakresem całe miasto, a nie tylko jego niewielkie części, tak jak jest w przypadku planów miejscowych. Drugim sposobem jest pozwolenie radom gmin na wydawanie specjalnych uchwał, w których określano by limity ilości reklam w mieście. Tak jest to na przykład rozwiązane w Niemczech – twierdzi Rutkowski.
Elżbieta Dymna podkreśla, że są też takie reklamy, które mogą się pojawiać na rusztowaniach podczas trwania remontu danego budynku. Często jest jednak tak, że kiedy remont już się zakończy, reklamy wiszą nawet latami.
– Naszym pomysłem jest więc wprowadzenie zasady, by reklamy takie były obecne tylko wtedy, gdy remont jest rzeczywiście robiony, na przykład przez pół roku – tłumaczy Elżbieta Dymna.
Marcin Rutkowski twierdzi, że aby wszystkie te zasady nie były tylko na papierze, trzeba stworzyć instytucję, która stałaby na straży wykonywania przepisów.
– Pieniądze na jej stworzenie nie musiałyby pochodzić z naszych podatków. Mogłyby to być kwoty uzyskane na przykład z określonego procentu od cen wynajmu powierzchni reklamowych. Obecnie, kiedy dochodzi do transakcji między reklamodawcą a właścicielem terenu, to my wszyscy, którzy korzystamy z przestrzeni publicznej, nie mamy z tego żadnych korzyści – przekonuje Marcin Rutkowski.
Tekst ukazał się w Kurierze Poranny, 8 maja 2010 r. Autor: Tomasz Mikulicz