26 kwietnia 2010

Lewica, mity i śmierć - esej prof. Małgorzaty Kowalskiej

Różnica między lewicą i konserwatywną prawicą nie polega na tym, że lewica mniej przejmuje się śmiercią i mniejsze przywiązuje do niej znaczenie, lecz na tym, że przywiązuje do niej znaczenie inne. I że buduje na niej – może i powinna budować - inne nauki i inne mity. „Nie wystarczy zimny racjonalizm  –  z samym tylko zdrowym rozsądkiem i zgryźliwą ironią daleko nie zajedziemy. I PO, i PiS pokazały, że potrafią organizować zbiorowe emocje  –  wokół mitu narodowej zgody albo celebry narodowego męczeństwa. Lewica na razie tego nie potrafi.
Nie wystarczy krytyka narodowej mitologii i wyszydzenie wizji Polski krzyżowanej za nie wiadomo czyje grzechy na rosyjsko-niemieckiej rurze. Romantyzm i polski mesjanizm należy „odzyskać”  –  choćby jako tradycje niezgody na rzeczywistość, walki o lepszy świat, uniwersalizmu, ponadnarodowej jedności (Mickiewiczowi marzyła się unia z Rosjanami i Żydami!). Konieczna jest także wizja zorientowana na przyszłość  –  wielka opowieść o zielonej modernizacji, socjalnej Europie, być może rosyjsko-unijnym sojuszu… Antidotum na politykę śmierci nie może być tylko liberalna ironia  –  potrzeba nam zbiorowego mitu. To zbyt poważna sprawa, by zostawić ją prawicy” – napisał w swoim ostatnim felietonie Michał Sutowski.  Zgadzam się z nim całkowicie. Poszłabym nawet dalej. Lub raczej: ujęłabym to w inny sposób, pomniejszając znaczenie względów pragmatycznych (co lewica powinna czynić i mówić, aby być politycznie skuteczną?), a podnosząc znaczenie względów zasadniczych.
Chodzi bowiem nie tylko i nie przede wszystkim o to, czy i w jakim sposób lewica mogłaby i powinna wykorzystać „ludowe” emocje i „ludową” skłonność do mitotwórstwa, ale także i przede wszystkim o to, czy i w jaki sposób jej własna ideowa tożsamość wymaga mitów. A ostatecznie o to, czy człowiek w ogóle może się obejść bez mitu w najszerszym, tyleż umownym, co popularnym znaczeniu tego słowa, obejmującym wszystko, co irracjonalne, co nie mieści się w ramach dyskursywnego logosu: emocje, wierzenia, symbole, utopie… Czy myślenie mityczne (angażujące nieświadomość, oparte na emocjach, obrazowe, symbolizujące itp.) nie jest tym, co w zasadniczy sposób zawsze odróżniać będzie ludzi od coraz doskonalszych komputerów? I czy w końcu sama wiara w rozum i prawdę, nie mówiąc o nadziei na sprawiedliwość, nie jest rodzajem mitu? Mitu po wielokroć demaskowanego (od sofistów po Nietzschego), ale nierugowalnego, stanowiącego warunek możliwości jakiejkolwiek komunikacji i samego myślenia?
Jeżeli zgodzimy się, że podział na logos i mythos jest w najlepszym razie nieostry, że poza obrębem logiki formalnej nie ma rozumu, który w mniejszym lub większym stopniu nie żywiłby się mitem (nawet jeśli często robi to w sposób zakamuflowany, wstydliwy,  mimowolny i bezwiedny), problemem nie będzie już akceptacja mitu jako takiego, lecz jego określonej formy, a bardziej jeszcze - jego konkretnej treści.
Tym, co mnie samej przeszkadza w dominującej wciąż polskiej mitologii (a jeśli nie dominującej, to przynajmniej najbardziej widocznej, najlepiej wyartykułowanej, oszańcowanej popularnymi rytuałami, ugruntowanej nie tylko w „zbiorowej nieświadomości”, ale też i nade wszystko w instytucjach, z instytucją Kościoła katolickiego na czele) jest więc nie tyle jej mitologiczność, ile jej szczególnego rodzaju polskość pojmowana na prawicowo-konserwatywną modłę. Polskość egocentryczna, jeśli nie megalomańska, wulgaryzująca, by nie rzec doprowadzająca do karykatury, przesłanie romantycznych wieszczów, skupiona na wybranych narodowych cierpieniach i skłonna do narodowego tylko „mesjanizmu”. Nieuchronnie zaprawiona nieufnością, jeśli nie jawną niechęcią, w stosunku do tego, co obce, inne – zwłaszcza do tego, co „ruskie” („bizantyjskie”, „azjatyckie”, „sowieckie”…). Nieuchronnie zatem zamknięta, ideologiczna, obracająca się w kręgu wciąż tych samych niepodległościowo-narodowych „wydarzeń założycielskich”, uświęcająca to, co było (nie tylko i nie tyle na poziomie faktów, ile na poziomie ich symbolicznego przetworzenia) i postulująca uwiecznienie, wieczną repetycję tego, co było – to znaczy wciąż tych samych patriotycznych kodów pozwalających skanalizować, skrystalizować, wysublimować indywidualne i zbiorowe emocje. Tych samych od czasu powstania listopadowego przez powstanie warszawskie po politykę historyczną w stylu PiS. A im bardziej ideologicznych, im bardziej konserwujących i wciąż rewitalizujących tradycyjną, bogoojczyźnianą i plemienną tożsamość, tym bardziej odartych z wymiaru utopijnego i mesjanicznego, z mesjanizmu bez cudzysłowu, mesjanizmu godnego tego miana - tego, który jest nadzieją na inną przyszłość (nowa Jeruzalem) i ma wymiar uniwersalny („nie masz Żyda ani Greka”…).
Nie tylko zbrodnia katyńska, ale także katastrofa pod Smoleńskiem są w Polsce uporczywie usensowniane i mitologizowane według tego ideologicznego kodu. To znaczy jako istotne epizody w odwiecznej polskiej walce o niepodległość i godność narodową, a zarazem polskiego – właśnie i tylko polskiego (nie: ludzkiego, jednostkowego, niezależnego od narodowej przynależności i światopoglądu) - męczeństwa. A ostatecznie – jako symbol „polskiej ofiary” na ołtarzu jakiegoś okrutnego bóstwa, które takiej ofiary wymaga dla sobie wiadomych celów. Dla tego mitologicznego kodu nie ma znaczenia fakt, że na katyńskich cmentarzach spoczywają nie tylko Polacy. I że wśród ofiar stalinizmu, a także ofiar II wojny światowej najliczniejsi byli sami Rosjanie, „ludzie ruscy” i „ludzie radzieccy”. Podobnie jak nie ma dla niego znaczenia to, że wśród pasażerów feralnego Tu-154 znalazły się osoby w tym sensie przypadkowe, że z pewnością niegotowe poświęcać się za sprawę polskiej „godności narodowej”, a nawet niegotowe przyznać tej sprawie naprawdę istotnego znaczenia. Osoby, które znalazły się na pokładzie samolotu dlatego, że wymagały tego od nich zawodowe obowiązki, albo dlatego, że chciały w Katyniu oddać hołd bardziej pomordowanym ludziom (w szczególności swoim rodzicom lub dziadkom) niż „polskim patriotom” w ogóle i jako takim, albo po prostu dlatego, że pozwoliły się zaszantażować symbolicznej przemocy „polityki historycznej”.
Za sprawą nacjonalistycznego, pseudomesjanistycznego kodu również ci uczestnicy lotu (członkowie załogi, duchowni, zwłaszcza innych niż katolickie wyznań, posłowie lewicy, a pewnie też niemała grupa innych, w tym również przedstawicieli rodzin katyńskich) zostali zbiorczo wyniesieni do godności ofiar za „patriotyczną polską sprawę”, włączeni w pseudomesjanistyczny mit narodowy. Włączeni, dodajmy, na prawach podrzędnych, by nie powiedzieć z łaski, bo ich własny stosunek do Katynia (w który mit nie próbuje wnikać) nie ma tu przecież nic do rzeczy. Mit uwzględnia ich tylko o tyle, o ile pozwala ich opromienić blaskiem płynącym od głównego reżysera – tego, którego zgodnie z prawami mitu postanowiono zrównać z królami i świętymi. W świetle dominującej narodowej mitologii hierarchia smoleńskich ofiar jest oczywista: są ofiary główne, „prawdziwe”, i te pomniejsze, którym zarówno media, jak państwo poświęcają mniej uwagi, których pochówki są bardziej kameralne i nie dają okazji do patriotycznych mów strzelistych.
Śmiem twierdzić, że dla lewicy właśnie te „podrzędne” ofiary smoleńskiej katastrofy są/powinny stać się ofiarami najprawdziwszymi, tymi, których śmierć daje do myślenia, a nawet może stać się elementem innego mitu.
Mity alternatywne w stosunku do wyznaniowo-narodowych próbowała tworzyć lewica komunistyczna. Mit Rewolucji, mit proletariatu, mit internacjonalizmu…
Kłaniam się Rewolucji Październikowej, czapką do ziemi, po polsku… (Broniewski).
Jak wiadomo, wszystko to wzięło w łeb, tyleż z powodu zbyt dużej ilości zawartych w tej mitologii przemilczeń i zwykłych kłamstw, i terroru, którym tym kłamstwom towarzyszył, co z powodu zmiany politycznej i ideowej „koniunktury”. Ci, którzy dziś jeszcze, w epoce globalnego kapitalizmu i „postmodernizmu”, bają o międzynarodowej rewolucji, muszą wydawać się dinozaurami. Wiemy dziś już zbyt dobrze, jakie są realne koszty rewolucji. Co więcej i co gorsza, nie mamy żadnej konkretnej wizji świata innego, który miałby się z rewolucji wyłonić i być alternatywą dla tego, który jest. Z rewolucyjnego impetu pozostała nam tylko niezgoda na to, co jest, na uznanie tego, co jest, za porządek naturalny, ostateczny i sprawiedliwy. Pozostała nam – jak ujmował to w Widmach Marksa Derrida – raczej „mesjaniczność” niż mesjanizm, wiara w możliwość innego świata pozbawiona wiary w możliwość jego pozytywnego ustanowienia.
Bardziej niż kiedykolwiek, lewicowość stała się dziś samą tylko tęsknotą za lepszym , sprawiedliwszym światem. „Pustą transcendencją”. Metafizyką, która poza wszystkim, co jest i poza wszystkim, co określone, rysuje horyzont nieistniejącej i nieokreślonej Sprawiedliwości. Utopią zatem w najmocniejszym sensie słowa.
Mimo wszystko można tej utopii nadać pewną pozytywną treść. To znaczy nadać jej postać mitu. Mitu uniwersalistycznego w przeciwieństwie do narodowo-partykularnego i prospektywnego w przeciwieństwie do retroaktywnego lub konserwatywnego. Mitu, zgodnie z którym niektóre wydarzenia – nawet tak w sobie absurdalne jak katastrofa pod Smoleńskiem – otwierają, mogą otwierać na nową, inną, lepszą przyszłość. Pod warunkiem, że zinterpretujemy te wydarzenia inaczej niż według nacjonalistycznego kodu.
Istotnym, a nawet centralnym punktem każdego żywotnego mitu jest śmierć. Bohater, który po pokonaniu wszystkich wrogów żyje „długo i szczęśliwie”, jeśli nie wiecznie, bohater, o którego śmierci się nie mówi, może być bohaterem bajki, ale nie mitu. Mit godny tego miana, mit wyrażający „ludzką kondycję”, obejmuje doświadczenie śmierci jako to, co w tej kondycji podstawowe i nieprzekraczalne. Zarazem lęk przed śmiercią, jak próbę jej usensownienia i w ten sposób jej przekroczenia.
Śmierć jest skandalem i absurdem, ale zarazem tym, co nadaje życiu wagę i powagę. Nie tylko śmierć nasza własna, póki co tylko „na pusto” przewidywana, ale również śmierć innych, zarówno ta przewidywana, jak ta, której już doświadczyliśmy w sposób mniej lub bardziej bezpośredni i bolesny, na gruncie której i w cieniu której żyjemy i do której zawsze jakoś się odnosimy. I z której świadomie lub nieświadomie w znakomitym stopniu czerpiemy kształt, kierunek i sens własnego życia.
Przeciwstawianie życia i polityki życia „polityce śmierci”, „tanatologii” i „tanatopolityce”, ma sens ograniczony do nader rzadkich sytuacji, gdy śmierć sama w sobie staje się przedmiotem fascynacji lub zgoła kultu. Ale nie ma sensu, jeżeli zmierza do sztywnego oddzielenia „porządku życia” od „porządku śmierci” albo do zdezawuowania znaczenia śmierci – jej znaczenia dla samego życia i jego sensu. W szczególności ewangeliczne przykazanie „Niech umarli grzebią umarłych” z pewnością nie może stać się podporą dla lekkomyślnego twierdzenia, że śmierć jest w końcu wydarzeniem nieistotnym, do którego żywi nie powinni przywiązywać wagi. Przykazanie to znaczy tylko i aż, że śmierci nie należy dawać ostatniego słowa, że trzeba ją chcieć „pokonać”. Ale żeby ją „pokonać”, żeby ją usensownić, trzeba się najpierw na niej skupić, zobaczyć w niej centralne dla ludzkiego życia „misterium” – takie jest jasne przesłanie chrześcijaństwa i zapewne też każdej innej religii.  W chrześcijaństwie z jego opowieścią o ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu zawiera się nawet znacznie więcej: akcent pada tu na „pokonanie śmierci przez śmierć”. („Christos voskresie iz miertvyh, smiert’ju smiert’ poprav – Chrystus powstał z martwych, śmiercią pokonał śmierć – jak śpiewa się podczas prawosławnych nabożeństw wielkanocnych). Jakkolwiek by to rozumieć, z pewnością nie chodzi tu o pochwałę życia, które o śmierci zapomina, pomniejsza jej znaczenie dla życia i nie próbuje nadać jej sensu. Chodzi o coś dokładnie odwrotnego.
Sądzę, że nie tylko konserwatywna prawica, ale także lewica jest w tym punkcie bliższa chrześcijaństwu niż beztroskiemu hedonizmowi lub prostackiemu pozytywizmowi i utylitaryzmowi. Że nie hołduje zasadzie: „umarli, no cóż, to przykre, ale to nas nie dotyczy (póki my żyjemy), pochowajmy ich więc szybciutko, dyskretnie, i jak najszybciej o nich zapomnijmy, by wrócić do swoich spraw. Cieszmy się wolnością, budujmy autostrady, modernizujmy się i stawajmy się bardziej konkurencyjni, bardziej trendy, bardziej cool – na pohybel duchom…”. Sądzę (mam nadzieję), że różnica między lewicą i konserwatywną prawicą pod tym względem nie polega na tym, że lewica mniej przejmuje się śmiercią i mniejsze przywiązuje do niej znaczenie, lecz na tym, że przywiązuje do niej znaczenie inne. I że buduje na niej – może i powinna budować - inne nauki i inne mity.
W porządku doczesnym, świeckim, usensownanie i „pokonywanie” śmierci oznaczać może ujmowanie jej jako ludzkiej, zarazem jednostkowej i uniwersalnej (a nie narodowej) tragedii, której wprawdzie ostatecznie nigdy nie da się uniknąć, ale której absurdalność ze wszystkich sił trzeba starać się ograniczać. Walcząc nie tylko z bestialstwem i morderczym fanatyzmem, ale także z „patriotyczną” fanfaronadą, z pseudowzniosłą retoryką „przelewania krwi”, „składania ofiary” itp., a wreszcie z bezmyślnością, lekkomyślnością i ryzykanctwem (jeżeli jego stawką jest życie kogoś więcej niż samego ryzykanta). Z tego punktu widzenia na śmierci trzeba skupiać uwagę po to, by w jej konkretnych okolicznościach, w powodach, które bezpośrednio albo pośrednio do niej doprowadziły, dostrzec wiekopomną przestrogę. Naukę, jak nie należy myśleć i postępować, jeśli nie chcemy dopomagać absurdalnemu dziełu śmierci.
Ale to oczywiście nie wszystko. „Pokonywanie” śmierci – i jej właściwa siła mitotwórcza - polega także i przede wszystkim na odkrywaniu w niej albo na dodawaniu do niej pozytywnego przesłania. Co zakłada zarówno próbę rekonstrukcji domniemanej intencji umarłych, jak i mozolną konstrukcję tego, co z ich śmierci może „wynikać”, co znaczy ona, co może znaczyć dla nas, którzy jeszcze żyjemy.
Sądzę, że katastrofa pod Smoleńskiem, w tym zwłaszcza śmierć ludzi, którzy znaleźli się w samolocie z powodów innych niż troska o przyznanie Polce palmy pierwszeństwa w konkursie na narodowe męczeństwo, może i powinna zostać przez lewicę zapamiętana i przepracowana w tym duchu. Można i trzeba dostrzec w tej śmierci zarówno przestrogę przed tym, jak nie wolno myśleć i działać, aby nie prowokować tragedii, jak i pozytywny testament. Testament, którego nieśmiałych śladów można doszukać się nawet w planowanym wystąpieniu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Testament, zgodnie z którym katyńska rana powinna móc się wreszcie zabliźnić i stać się znakiem pamięci po wszystkich, nie tylko polskich ofiarach politycznych zbrodni, a jednocześnie znakiem polsko-rosyjskiego pojednania. I, szerzej, znakiem porozumienia między ludźmi różnych narodowości, wyznań i światopoglądów. Czy przypuszczenie, że w taki właśnie sposób myślała i że tego chciała co najmniej znaczna część pasażerów tragicznego lotu, będzie interpretacyjnym nadużyciem?
W każdym razie ja sama w smoleńskiej katastrofie skłonna jestem dostrzegać sens utopijny i uniwersalistyczny – przeciwko sensowi partykularno-ideologicznemu. Poza domniemanymi intencjami ofiar (zrozumiejmy się dobrze: nie „ofiar za sprawę”, lecz ofiar po prostu, ofiar absurdalnego przypadku albo absurdalnego ciągu zdarzeń, którego można było uniknąć i którego w przyszłości trzeba się ze wszystkich sił strzec), za takim sensem zdają się przemawiać zdarzenia mające miejsce wkrótce po katastrofie: spektakularne emocjonalne zbliżenie między Polakami i Rosjanami ponad zwałami uprzedzeń i złych stereotypów.
(Na rosyjskiej i na polskiej ziemina ziemi krwi i miłościrosną kwiaty- my je znajdziemy - pośród poległych kości –  Broniewski jeszcze raz, ponad pierwszymi zwrotkami).
Jest to zbliżenie kruche, w każdej chwili narażone na kolaps i regres. Po polskiej stronie, za sprawą niezmordowanie działającego starego mitycznego kodu, zostało już ono w dużym stopniu zdezawuowane – dość poczytać niektóre komentarze z „Rzeczpospolitej”, o „Naszym Dzienniku” nie wspominając, i coraz bardziej gromko brzmiące rusofobijne głosy na forach internetowych, by się o tym przekonać. Tym bardziej nagląca staje się potrzeba interpretacyjnej walki o „sens” śmierci, która zdarzyła się pod Smoleńskiem. Lewica powinna podjąć tę walkę.
Nie chodzi rzecz jasna o to, by zawłaszczyć sens „Katynia 2”. Ani by z katastrofy pod Smoleńskiem i jej możliwych następstw czynić kamień węgielny nowej polskiej lewicowej tożsamości. Chodzi tylko o to, aby – chociażby ze względu na pamięć o najbardziej mimowolnych, „przypadkowych”, a zatem też najbardziej niewinnych, „najprawdziwszych” ofiarach tej katastrofy – nie pozwolić na zawłaszczenie jej sensu przez pseudomesjanistycznych nacjonalistów, na jej zakodowanie zgodnie z pseudoromantycznym i pseudochrześcijańskim (w istocie głęboko pogańskim) toposem Polski-ofiary i „Chrystusa narodów”, zawsze niewinnie krzyżowanej przez wszystkich, a najbardziej przez „ruskich”. Chodzi tylko i aż o to, by katastrofę pod Smoleńskiem oraz zbiorowe emocje, jakie ona wyzwoliła (i które, jak wolno sądzić, w punkcie wyjścia są/były w istotnym stopniu chaotyczne, nieokreślone, niespokojne i otwarte na różne sensy), spróbować zakodować w innym niż tradycjonalistyczny i nacjonalistyczny języku. Aby spróbować tym emocjom nadać – nie instrumentalnie, lecz zgodnie z potencją ich immanentnego sensu – znaczenie uniwersalistyczne i wymiar utopijny.
Śmierci pod Smoleńskiem nie wolno więc lewicy bagatelizować. Podobnie jak nie wolno jej bagatelizować wielu innych śmierci. Ani tych w Katyniu 1940, ani tych, które w polskich obozach jenieckich dotknęły tysiące „czerwonoarmiejskich” żołnierzy po wojnie polsko-bolszewickiej. Ani tych, które stały się udziałem dziesiątek tysięcy sowieckich sołdatów na polskiej ziemi w latach 1944-45.
Śmiem twierdzić, że nowa tożsamość lewicy może i powinna rodzić się  w medytacji nad wszystkimi tymi śmierciami – i milionami innych. W upamiętnianiu ich wszystkich i w trudnej, nieskończonej pracy nadawania im sensu w duchu mesjanistycznej obietnicy innego, lepszego świata.
W przeciwnym razie „lewicowość” będzie tylko igraszką lekkoduchów.