10 listopada 2010

Kowalska: Palikot to tylko błazeński dodatek do władzy

Z profesor Małgorzatą Kowalską z Klubu Krytyki Politycznej w Białymstoku rozmawia Michał Sutowski. Część 1




Michał Sutowski: Gdy po katastrofie smoleńskiej rozpoczął się spektakl żałobny, wiele wskazywało na to, że w polskiej debacie publicznej na długo zapanuje coś, co Agata Bielik-Robson nazwała „tanatopolityką”. Nadejść miała fala cierpiętniczego nacjonalizmu, wspartego ludowym, egzaltowanym katolicyzmem. Tymczasem dziś ten ruch jest w wyraźnej defensywie…

Małgorzata Kowalska: Faktycznie – dość szybko okazało się, że rządząca Platforma Obywatelska poddaje się żałobnemu teatrum raczej z powodów taktycznych niż ideologicznych. Jedyną siłą, która zainteresowana była polityczną eksploatacją tej tragedii i tej tanatologicznej historiozofii polskiej, okazała się skrajna prawica, dość powszechnie kojarzona z PiS-em. Niezależnie zresztą od tego, czy ktoś angażował w to polityczną energię cynicznie czy zupełnie szczerze, ten cały spektakl po prostu musiał wywołać reakcję i wywołał. Świadczą o tym już choćby pierwsze protesty po decyzji o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Przekonanie, że naszym zbiorowym imaginarium mogłyby całkowicie zawładnąć te obrazy śmierci, od początku wydawało mi się na wyrost.

Na wyrost? Czy oznacza to, że w polskim społeczeństwie nie ma potencjału dla takiej mitologii? Czy może po prostu jej piewcy i polityczni stronnicy popełnili jakieś błędy taktyczne, żeby nie powiedzieć, PR-owskie?

Nie było potencjału i moim zdaniem żadne społeczeństwo dziś go nie ma. Zdecydowana większość ludzi pragnie w miarę przyjemnie, w sposób zorganizowany i zgodny z ich poczuciem sensu – żyć po prostu. W społeczeństwach nowoczesnych, a do takich Polska – nolens volens – należy, śmierć jest coraz mocniej wypierana ze zbiorowej świadomości. Nasz szczególny stosunek nie tyle nawet do śmierci, co do katastrof zbiorowych i tak jest czymś niesłychanym. W moim przekonaniu – sztucznie podtrzymywanym przez bardzo wąskie elity intelektualne i polityczne. 

Czy na pewno tylko przez nie? Mamy oczywiście martyrologię agresywną, podtrzymywaną przez środowiska skrajne, w wydaniu Rymkiewicza czy Kaczyńskiego. Ale mamy też martyrologię w wersji soft – i tutaj inżynierami dusz są ludzie z samego mainstreamu debaty publicznej. Film Katyń nakręcił Andrzej Wajda, dość powszechnie kojarzony z nurtem liberalnym w polskiej debacie publicznej. Kult powstania warszawskiego podtrzymuje Władysław Bartoszewski – ikona przyzwoitości, otwartości i zdrowego rozsądku…

To prawda, że także i ten nurt w obrębie elit próbuje uprawiać coś w rodzaju społecznej pedagogiki – ale społeczeństwo pozostaje na nią w dużej mierze obojętne. Jeśli coś pozostaje ludziom w głowach, jeśli przechodzi na poziom „ludowy”, to niemal automatycznie przyjmuje formy ludyczne. Najlepszym przykładem są rekonstrukcje historyczne i dzieci przebierające się za powstańców, tłumy w Muzeum Powstania – nie sądzę, aby wiązało się to w ich wypadku z głębokim przeżywaniem tragizmu historii, z poczuciem traumy. Sądzę, że w przypadku liberalnej części elit wynika to z poczucia pewnego zobowiązania czy wręcz długu wobec romantycznego dziedzictwa narodowej tradycji. Do tego wszystkiego Wajda miał jeszcze powód czysto osobisty, żeby zrobić film o Katyniu – nie wierzę natomiast, żeby pamięć o Katyniu traktował on jako kamień węgielny niepodległej Rzeczpospolitej. Abstrahując od najbardziej skrajnych środowisk, większość elit intelektualnych i politycznych kultywuje pamięć o naszej martyrologii, ale raczej na zasadzie pożegnania z przeszłością.

To prawda, że nie wierzymy w naszą mitologię głęboko. Ale – podobnie jak w wypadku polskiego katolicyzmu – czasem nie potrzeba silnej wiary, żeby jakiś mit działał. Nie trzeba wierzyć, wystarczy praktykować – czy martyrologia nie działa na nas właśnie w ten sposób? Przez powtarzanie pewnych praktyk, pewnych haseł, przez rocznicowe uroczystości i rytuały – choćby bezrefleksyjne?

Nawet jeśli, to chyba nie jest to wielki problem. Zresztą nie sądzę, żebyśmy musieli zupełnie porzucić wszystkie te elementy pamięci i tożsamości zbiorowej. Chodzi raczej o to, by o nich rozmawiać na wiele sposobów, by sama kwestia zbiorowej pamięci i tożsamości stała się jawnie – tak jak jest niejawnie – problemem i stawką sporów.

Ale właśnie z tą „wielością” mamy problem.

Myślę, że jest z tym jednak coraz lepiej, a przykładem może być właśnie powstanie. Pojawia się coraz więcej głosów krytycznych, także ze strony samych uczestników tamtych wydarzeń, niedawno opublikowano reedycję słynnej książki Jana Ciechanowskiego. Oczywiście to wszystko w różnym stopniu przebija się na poziom ludowo-ludyczny – w Muzeum Powstania Warszawskiego np. dominuje ideologia patriotyczna w wariancie zupełnie pozbawionym krytycznych niuansów. Ale możemy już rozmawiać, nie tylko o powstaniu, ale także np. o wspólnej historii polsko-rosyjskiej. Tego jest wciąż za mało, ale jestem przekonana, że dyskurs krytyczny jest na fali wznoszącej.

Po wyborach prezydenckich Jarosław Kaczyński wraz z PiS-em powrócił do dyskursu radykalnego, łączącego agresywny i cierpiętniczy zarazem nacjonalizm z różnymi formami teorii spisku. Czy w związku z tym zwrotem na prawo nie grozi nam, że debata znów powróci w stare, „odwieczne” niemal koleiny? Światło i ciemność, społeczeństwo otwarte i zamknięte, Narutowicz kontra jego zabójcy… A dzisiaj modernizatorzy kontra… cierpiętnicy? Ten schemat wielokrotnie się reprodukował – czy po wyborach nie odezwie się na nowo?

To prawda, że co najmniej od początku ostatniej transformacji celujemy w sporach pozornych. Solidarność kontra postkomuna, ciemnogród i liberałowie a teraz – faktycznie – modernizatorzy kontra cierpiętnicy. Ale te polaryzacje nie mają wiele wspólnego z realnymi konfliktami czy podziałami społecznymi, aczkolwiek są bardzo efektowne medialnie. I zarazem kreowane raczej na drodze publicznych wypowiedzi i sporów przed kamerami, a nie – wynikające z dziennych i nocnych Polaków rozmów.

Dobry wynik wyborczy Jarosława Kaczyńskiego, przy jego nieagresywnej, stonowanej kampanii i późniejszy spadek notowań po jego „zwrocie radykalnym” pokazały, że społeczeństwo w większości nie kupuje dyskursu martyrologicznego. Ale wybory pokazały coś więcej – że w obrębie samego obozu „modernizatorów” pojawiły się podziały i różnice. Jest obóz zwolenników Platformy, którzy hasło modernizacji traktują przede wszystkim w odniesieniu – negatywnym – do PiS-u, jest SLD, które próbuje się jakoś od Platformy odróżnić i jest wreszcie dość szeroka grupa ludzi, wielu młodych i inteligentnych – nie tylko z Krytyki Politycznej – którzy całe to spektrum polityczne w jakimś sensie bojkotują. Pamiętajmy, że mimo całego emocjonalno-politycznego napięcia przed wyborami absencja wyborcza była znaczna.
Wszystko to pokazuje, że symboliczny podział na modernizatorów i cierpiętników nie odnosi się do szerokich grup społecznych. Wydaje się, że większość obywateli uznaje go za czyste decorum, które nie odnosi się do realnych podziałów i konfliktów interesów.
Problemem zatem nie jest to, że społeczeństwo się w jakiś sposób podzieliło, ale to, że próbuje się te podziały wtłoczyć w prostackie schematy?

Tak, choć oczywiście część ludzi niewątpliwie odnajduje się jakoś w tym podziale. Warto byłoby zbadać, na ile poparcie dla „postpolitycznej” PO czy dla narodowo-katolickiego PiS-u jest samorzutne, a na ile stanowi efekt sytuacji wyborczej czy chwilowego napięcia ideologicznego – jak przy sprawie krzyża. W moim przekonaniu jednak ten podział symboliczny przez większość społeczeństwa traktowany jest jako zewnętrzny i niejako sztucznie narzucony.

Gdy mowa o sztuczności debaty i narzuceniu fałszywych opozycji w debacie publicznej, przypomina mi się Twoja polemika z Piotrem Szumlewiczem na łamach trzeciego numeru „Krytyki Politycznej”. Zanegowałaś wówczas tezę, że odpowiedzialnością za stan debaty można obarczyć jeden ośrodek opiniotwórczy – wtedy chodziło o „Gazetę Wyborczą” i środowiska bliskie dawnej Unii Wolności. Czy istnieje dziś podmiot – albo ich grupa – odpowiedzialny za stan naszej debaty publicznej? Za fałszywą artykulację podziałów, za spory zastępcze?

To jest pytanie bardzo trudne – ma wymiar filozoficzny i chyba psychoanalityczny (śmiech). Bo należy zacząć od tego, czy ludzie w ogóle są świadomi tego, czym są ich „prawdziwe” problemy i czy znajdują one odzwierciedlenie w dostępnym spektrum symbolicznym. Ten rozdźwięk między odczuwanym problemem a istniejącymi językami w moim przekonaniu istnieje, ale sprawa jest bardzo złożona. To niemal oczywiste, że wiele kwestii – choćby ekonomicznych – artykułowanych jest w zgoła „nieekonomiczny” sposób, np. przy użyciu języka narodowego czy wręcz religijnego. A kto jest winien? Elity oczywiście – choć mam wątpliwości, czy można wskazać jakieś namacalne podmioty. Na pewno jednak mamy do czynienia z bardzo ograniczonym wyborem w sferze publicznej. Z jednej strony jest język narodowo-katolicki, którego najważniejszym rzecznikiem jest oczywiście Kościół. Z drugiej strony – język liberalnej transformacji, który reprezentują zarówno politycy Platformy, jak i opozycyjny wobec nich dzisiaj Leszek Balcerowicz i podobni mu liberalni ekonomiści, z „Gazetą Wyborczą” włącznie. Jest jeszcze trzecia strona, czyli lewicowa alternatywa, która nie jest ani katolicka, ani liberalna, ale jej wizja jest artykułowana wciąż nie dość dobitnie i w sposób nie dość nośny społecznie. W związku z tym pozostaje nam wybór jednej z dwóch prawicowych opcji. Nie ulega wątpliwości, że kształtuje on w jakimś stopniu świadomość społeczną, ale podkreślam – jest on kreowany przez elity.

Kilka lat temu pisałaś, że oderwanie politycznego sporu od realnych problemów i teatralizacja polityki to fundamentalne cechy epoki „politycznego postmodernizmu”. Twierdziłaś również, że taki stan nie może trwać wiecznie, gdyż polityczny teatr spotka się w końcu z „rewanżem rzeczywistości”. Takim rewanżem był chyba populizm – najpierw w wydaniu Samoobrony a później PiS. Czy współczesny teatr polityczny zderzy się w końcu z rzeczywistością czy raczej ta rzeczywistość zostanie spacyfikowana?

Taki rewanż rzeczywistości może oczywiście przybrać różne formy, zasadniczo dwie. Albo opór aktywny, wyrażający się przede wszystkim w populizmie, albo apatia, wycofanie i dystans – to, co Baudrillard nazwał „czarną dziurą mas”. Dziś oczywiście bardziej prawdopodobny jest ten drugi wariant, a to przede wszystkim za sprawą medialnie wykreowanej, albo przynajmniej medialnie domkniętej kompromitacji populizmu w wydaniu Samoobrony.

Pojawiają się jednak zupełnie nowe kanały artykulacji społecznego niezadowolenia. Przykładem tego – postmodernistycznym par excellance – jest ruch, jaki wokół poparcia dla własnej osoby próbuje zorganizować Janusz Palikot. To jest oczywiście kanał do wyrażenia niezadowolenia przez grupy społeczne, które są akurat najmniej poszkodowane przez naszą obecną rzeczywistość polityczno-ekonomiczno-społeczną. Mam na myśli młodzież wielkomiejską, raczej nieźle wykształconą i na pewno nienajbiedniejszą – choć i ona, faktycznie, nie miała dotychczas swojej reprezentacji.
Ruch Palikota nazywam postmodernistycznym z racji jego osobliwej formuły – nie stoi za nim ogólny projekt polityczny, zmierza on w stronę partii „celowej”, podejmującej hasła chwytliwe, populistyczne, podane w formie „cool”, atrakcyjnej ze względu na swój entourage. Forma happeningu, performance’u, błazenady, mówiąc nieco życzliwiej – ironii i humoru…
I właśnie dlatego – ze względu na tę formę, ale i na szczególnie okrojoną i wyselekcjonowaną treść, ten ruch ma charakter para-, żeby nie powiedzieć pseudopolityczny, stanowi polityczne symulakrum.
Niemniej, w naszych warunkach politycznych, jest to jakaś okazja do artykulacji niezadowolenia.
A poza tym?

Obok niej, takim ośrodkiem – poważniejszym, bo zdolnym do artykulacji nie tylko postulatów kulturowych, ale i społecznych – może się stać nowa, poszerzona lewica partyjna, tzn. SLD otoczone przybudówkami w rodzaju Zielonych czy Partii Kobiet. Myślę, że jakaś forma ożywienia wśród młodej lewicy, ale także w ramach skostniałego skądinąd i niezbyt ideowego SLD, daje pewne szanse na ten „rewanż rzeczywistości” wobec obecnego teatru politycznego. Oczywiście dopiero wtedy, gdy zdoła wypłynąć na szerokie wody i przekroczyć pewną elitarność – myślę o młodej lewicy – i partyjną skostniałość, co dotyczy oczywiście SLD.

Pisząc o polityce postmodernistycznej, wśród jej cech wymieniłaś ironię. Oznaczać ma ona nie tylko dystans do wielkich, spójnych projektów ideologicznych, ale także dystans polityków do własnych słów i wyborców – do tego, co politycy głoszą. Czy nie jest tak, że pod tym względem Janusz Palikot jest „prawdą” tego systemu? On ironię stosuje wprost, podnosi ją do rangi politycznego narzędzia – głosi, że rozbije nią zmurszały układ polityczny, że „spulchni glebę”, jak mówi Magdalena Środa… Czy on nie jest w tym sensie kwintesencją dzisiejszej polityki?

Jest oczywiście kilka rodzajów ironii. Istnieje ironia, która oznacza po prostu krytyczny dystans. Jest też ironia zbliżająca się do parodii, paszkwilu czy satyry – bardziej wulgarna, ale zarazem, w odróżnieniu od ironii krytycznej – „pozytywna”. Ruch Palikota reprezentuje ten drugi model. To nie jest ironia sokratejska, wyrastająca z dystansu do rzeczywistości postrzeganej jako nieprawdziwa, niesprawiedliwa czy niezaspokajająca potrzeb podmiotu – ponieważ ten potrzebuje czegoś więcej. W filozoficznym sensie tego słowa, ironia mogłaby oznaczać po prostu niezgodę na rzeczywistość w imię dążenia do prawdy, albo przynajmniej jakiejś bardziej wymagającej koncepcji sprawiedliwości. A tu mamy do czynienia z rodzajem pastiszu: przyjmuje się pewne hasła, które są już obecne w sferze publicznej, ale niedostatecznie wyartykułowane, i które mają szansę znaleźć poklask. Część z nich jest w ogóle niekontrowersyjna – jak odklerykalizowanie państwa, ale część – bardzo populistyczna, jak choćby wprowadzenie okręgów jednomandatowych, likwidacja senatu czy zmniejszenie ilości posłów. Wynikają one z trafnego rozpoznania pewnej niechęci ludowej do władzy, potocznego przekonania o jej alienacji – hasło, że władzy i biurokracji ma być mniej, jest więc oczywiście chwytliwe. Nie mówi się natomiast o tym, co właściwie ta biurokracja ma robić. Mamy koncentrację wyłącznie na zabezpieczeniu odpowiedniego zakresu wolności jednostkowej, negatywnej i pozostawieniu jakiegoś pola nieokreśloności – i niech sobie społeczeństwo w tej zredukowanej sferze politycznej radzi jak może.

Symptomatyczny jest brak programu gospodarczego Ruchu Palikota – wcześniejsze propozycje wprowadzenia podatku liniowego zostały wycofane, a to zapewne w efekcie słusznego przekonania, że nie znajdą one szerszej akceptacji w społeczeństwie. Gdyby te postulaty zostały zachowane, mielibyśmy do czynienia z liberalizmem integralnym – politycznym, kulturowym i ekonomicznym. A tak mamy liberalizm populistyczny – wykorzystujący hasła liberalne i resentymenty ludowe. Jeśli to jest ironia – to raczej ironia względem każdego pryncypialnie rozumianego projektu politycznego.
A zatem coś bliskiego cynizmowi? Czy Palikot nie mówi nam wprost – polityka to teatr, tu się nie dzieje nic naprawdę? A ja przynajmniej ten teatr ożywię, bo zmurszał już nieco? Będzie ciekawiej? Czy to nie ekstremalny przejaw tej tendencji, o której pisałaś kilka lat temu? Że dziś politycy mrugają do nas okiem: nie bierzmy wszystkiego na poważnie? A ludzie to akceptują?

Zgodzę się częściowo. To prawda, że Palikot wykorzystuje do maksimum proces teatralizacji polityki – coraz bardziej oderwanej od rzeczywistego życia społecznego. Ale inaczej niż w wypadku dużych partii parlamentarnych, fragmentaryczny program Palikota sprawia wrażenie, że będzie nawet nie tyle realizowany, co przynajmniej konsekwentnie głoszony. A to dlatego, że Palikot zdaje sobie sprawę ze swych ograniczonych możliwości w naszym systemie politycznym. Nie ma raczej szans na to, że zdobędzie samodzielną władzę – ale właśnie dzięki temu nie nastąpi typowa sytuacja, w której politycy co innego obiecują w wyborach, a co innego robią, sprawując władzę. On zawsze będzie przystawką do jakiejś władzy – będzie ją szturchał, czasem w sposób dynamizujący, konstruktywny, ale najczęściej w celach autopromocyjnych. To nie będzie suwerenna władza, tylko błazeński dodatek do niej.

A może nie chodzi o to, że Palikot nie zdobędzie władzy, więc może konsekwentnie głosić, co chce. Nie wiemy, czy już za kilka lat większość z głoszonych przez niego postulatów nie będzie stanowić oczywistości. Być może problem polega na tym, że jego hasła – może poza obecnością Kościoła w życiu publicznym i prawem do aborcji – są tylko pozornie wywrotowe? Że w rzeczywistości nie naruszają zastanego porządku?

Nie chciałabym grzeszyć nadmierną ortodoksją lewicową, ale uważam, że w dużej mierze tak. Jak wiadomo, już u Marksa problem Kościoła nie jest problemem samoistnym – na tym przecież polegała cała jego polemika z lewicą Heglowską: Stirnerem, Bauerem czy Feuerbachem. Nie chodzi np. o zwalczanie Kościoła, chodzi o zwalczanie niesprawiedliwości na poziomie dużo bardziej zasadniczym, czyli ekonomiczno-społecznym, którego tylko częścią jest klerykalizm. Krytyka hegemonii tego feudalnego, bardzo nieegalitarnego wariantu chrześcijaństwa, z jakim mamy do czynienia w Polsce, pozostanie jałowa, jeśli nie zajmiemy się tymi warunkami społeczno-ekonomicznymi, które czynią taką pozycję Kościoła możliwą. Grupy najmocniej podporządkowane Kościołowi – nie bez wyjątków rzecz jasna – są najczęściej upośledzone ekonomicznie i Kościół stanowi dla nich często jedyną instytucję chroniącą. Przynajmniej w wymiarze duchowym, symbolicznym. Z drugiej strony mamy grupę młodych, ekspansywnych, nienajgorzej urządzonych ludzi z wielkich miast, dla których ostatnią już przeszkodą dla całkowitej emancypacji jednostkowej jest właśnie Kościół, religia, martyrologia… I Palikotowi chodzi właśnie o to, żeby te ostatnie tamy dla swobodnej, rynkowej i symbolicznej ekspansji jednostkowej usunąć. Niespecjalnie zaś troszczy się o to, co z krytyki Kościoła będą miały grupy najbardziej poszkodowane. To nie jest jego problem. Natomiast jest to problem lewicy – i dlatego uważam, że lewica nie ma powodu być aż tak bardzo antyklerykalna.

Ale czy nie mamy teraz niepowtarzalnej okazji? Chyba po raz pierwszy od dwudziestu lat Kościół znalazł się w defensywie. Nie tylko dlatego, że antyklerykalizm z niszy wkroczył na salony. Także dlatego, że Kościół zaczął popełniać ewidentne błędy. Zachowuje się – z jednej strony – arogancko, jak w przypadku Komisji Majątkowej, z drugiej – biernie – jak w sprawie krzyża, a z innej jeszcze - niezrozumiale dla społeczeństwa, jak w wypadku absurdalnego podejścia do zabiegów in vitro, które przecież większość Polaków akceptuje. Czy to wszystko tematy „sezonowe”, czy może pojawiła się wreszcie szansa na przeprowadzenie autentycznego rozdziału Kościoła od państwa? Na poziomie instytucjonalnym? Na poziomie konkordatu, religii w szkołach, majątku i dopłat z UE – bo to na nich przecież opiera się rzeczywista kościelna władza?

Nie, to nie są tematy sezonowe. I sądzę, że to dobrze, że hasła emancypacji kulturowej wychodzą właśnie ze środowisk liberalnych. To otwiera nowe pole do działania dla lewicy, która dotychczas musiała być antyklerykalna, jako że Kościół reprezentuje właśnie hierarchiczną, feudalną strukturę władzy i takąż interpretację chrześcijaństwa. Ale dlatego też przeczy on ideałom liberalizmu – i cieszę się, że radykalną ofensywę w tym obszarze podjęli właśnie liberałowie, w związku z czym lewica może wyartykułować wreszcie te obszary, które ją od liberałów różnią. Oczywiście powinna sekundować liberałom w sferze np. świeckości państwa, ale raczej w innej konwencji, stosując inne środki ekspresji. Te punkty zbieżne pomiędzy lewicą a liberalizmem są zresztą od dawna rozpoznane – z jednej strony z lubością wskazują na nie konserwatyści, z drugiej zaś nietrudno posądzić samego Marksa o np. fascynację rewolucją burżuazyjną, której przykłady znajdziemy w Manifeście Komunistycznym.

Pomimo tych punktów zbieżnych, w polskiej debacie publicznej mieliśmy do czynienia z pewnym schorzeniem: lewica musiała jednocześnie walczyć o liberalizm i o sprawiedliwość społeczną. A problem polega na tym, że te dwie kwestie są trudne do pogodzenia w naszych warunkach, gdyż postulaty wolności i sprawiedliwości adresowane są – statystycznie – do różnych grup społecznych. I to cały czas jest podstawowy dylemat lewicy: czy zwracać się raczej do grup upośledzonych symbolicznie, tj. z powodu obowiązujących norm obyczajowo-prawnych, czy do upośledzonych ekonomiczno-społecznie?
Intelektualnie to jest trudne do pogodzenia. Wciąż tłumaczymy, że w warunkach społeczeństwa konserwatywno-liberalnego wolność obyczajową czy kulturową można sobie kupić. A to oznacza, że najbardziej upośledzone symbolicznie są grupy stojące najniżej jeśli chodzi o status społeczno-ekonomiczny. Tyle teorii.

Tak. A w praktyce mamy dwie grupy elektoratu: upośledzony czy wręcz wykluczony ekonomicznie, który w dużym stopniu zagospodarowała prawica i ten liberalny, otwarty, indywidualistyczny – który zazwyczaj na rynku radzi sobie nienajgorzej. Po roku 1968, zwłaszcza w warunkach państwa opiekuńczego, lewica zwróciła się w stronę grup dyskryminowanych kulturowo i symbolicznie – między innymi dlatego, że problemy ekonomiczne stały się mniej wyraźne czy dotkliwe. Obecnie – na skutek tendencji rozpoczętej w końcu lat 70., tzn. postępującego rozwoju globalnego „turbokapitalizmu” – kwestie ekonomiczne powracają, przy czym te kulturowe nie przestały być aktualne. I choć na poziomie teorii powinniśmy postulować jakąś formę solidarności pomiędzy dwiema różnymi grupami poszkodowanych, to w praktyce jest o nią bardzo trudno. Dlatego właśnie bardzo dobrze się stało, że liberałowie podjęli tematy „kulturowe” – bo lewica może i powinna zająć się teraz artykulacją kwestii społeczno-ekonomicznych, czyli tych bardziej, z jej punktu widzenia, podstawowych. I w tym sensie Palikot rozwiązuje lewicy ręce. Umożliwia zanik powszechnego wciąż w Polsce skojarzenia lewicy wyłącznie z obroną negatywnych swobód wyemancypowanych jednostek.

Ale czy na naszych oczach nie zachodzi właśnie zjawisko odwrotne? Jeśli poczytamy prasę – nie tylko skrajnie prawicową – to dowiemy się, że to właśnie Palikot jest lewicą.

Faktycznie, to jest poważny problem. I pewna pułapka, w którą lewica może wpaść. Palikot w ogóle nie jest lewicowcem, tylko spójnym liberałem – choć, jak już powiedzieliśmy, wycofał się z głoszenia konieczności wprowadzenia podatku liniowego i zachował tylko „kulturowy” wymiar liberalizmu. A tymczasem już nawet „Gazeta Wyborcza” pyta Palikota, czy zamierza tworzyć partię lewicową, czy raczej liberalno-lewicową. On na szczęście odpowiada trzeźwo, że raczej liberalno-lewicową. Ale ta alternatywa już się pojawia – a niby w czym miałaby się zawierać jego „lewicowość”? Tylko w antyklerykalizmie? W dążeniu do maksymalnej emancypacji jednostek? To świadczy o tym, że samo rozumienie lewicowości zostało w Polsce skandalicznie zawężone. Częściowo zapewne na skutek dziedzictwa komunizmu, lewicę zredukowano u nas do lewicy kulturowej, obyczajowej.

A może to nie przez komunizm czy postkomunizm? Może po prostu nasza lewica przyjęła za dobrą monetę narrację prawicową – to znaczy narrację na temat starcia „dwóch kultur”, trochę jak u amerykańskich Demokratów i Republikanów? Może to prawicy udało się skutecznie przedefiniować konflikt z ekonomicznego na kulturowy?

Prawica w jakiejś mierze narzuciła takie rozumienie lewicowości – nie tylko dla PiS-u, ale i dla konserwatywnej frakcji PO, Palikot jest lewakiem. Jakaś część winy leży jednak po stronie lewicy, która po roku 1968 radykalnie zwróciła się ku kwestiom kulturowym. Także dlatego, że wówczas – a w Polsce niemal aż do dziś – liberalizm ograniczał się z kolei do wymiaru ekonomicznego.

Czy w takim razie powinniśmy tę tradycję roku 1968 porzucić – skoro liberałowie również zajęli się emancypacją?

Nie, ale problem, przed którym stoimy jest bardzo poważny. Na poziomie teorii wszystko jest bardzo proste – chodzi nam o równość i sprawiedliwość we wszystkich obszarach życia. W praktyce rozkład sił społecznych tworzy dylemat – i jeśli z tym dylematem lewica się nie zmierzy, to przestanie być lewicą. Jeśli okaże się, że jej reprezentantem jest ruch poparcia Janusza Palikota, to będzie to oznaczało całkowite poddanie się integralnemu liberalizmowi – czyli klęskę. Bo choć lewica ma z liberalizmem punkty wspólne, to jest czymś od niego odmiennym. W liberalizmie chodzi o to, żeby zwiększyć zakres wolności negatywnej – uwolnić jednostkę od presji władzy, instytucji czy społeczeństwa – a lewica chce umożliwić równość pomiędzy jednostkami, które są wobec siebie solidarne, niezależnie od tego, jaką reprezentują orientację seksualną, wyznanie czy status ekonomiczny. Nawet jeśli na poziomie polityczno-prawnym liberałom i lewicowcom (powiedzmy radykalnie: socjalistom) chodzi czasem o to samo, to w imię różnych przesłanek – wolności negatywnej z jednej strony, a równości, sprawiedliwości i solidarności społecznej z drugiej. Inny jest też język lewicy i liberalizmu. Te same nieraz postulaty w imię innej wizji ogólnej.

Z Palikotem nam zatem nie po drodze?

Tylko w ograniczonym stopniu. Chyba, że lewica zamierza ogłosić samorozwiązanie. Uznać, że to liberalizm ma ostatnie słowo w historii, a kwestię solidarności społecznej, otwartości na słabszego, budowy bardziej etycznej wspólnoty przerzucamy na wymiar eschatologiczny. Uznajemy np., że solidarność to może i ciekawy ideał, ale nie z tego świata. Ale należy to wówczas powiedzieć głośno i otwarcie. Dopóty, dopóki tego nie uczynimy, nie możemy uznać Palikota za reprezentanta lewicy.


Wkrótce druga część rozmowy.