13 listopada 2010

Kowalska: Lewica nie jest od tego, żeby było więcej innowacji

Z profesor Małgorzatą Kowalską z Klubu Krytyki Politycznej w Białymstoku  rozmawia Michał Sutowski. Część 2
Michał Sutowski: Po wypełnieniu projektu akcesji do UE, po zakończeniu transformacji – które w Raporcie Polska 2030 ogłosił minister Boni – w debacie publicznej pojawił się kolejny projekt i zarazem polityczny wytrych – „modernizacja”. Bardzo wygodny, gdyż reprodukował stary schemat: modernizatorzy odpowiadają dawnym „oświeceniowym Europejczykom”, liberałom, a antymodernizatorzy – Ciemnogrodowi. Tylko czy pojawienie się Palikota na horyzoncie nie stwarza pozoru, że teraz już mamy realny wybór między różnymi wizjami modernizacji? Bo przecież Gowin i Palikot czymś się jednak od siebie różnią. 

Małgorzata Kowalska*: Sądzę, że mamy nawet trzy takie wizje: Jarosław Kaczyński, wraz z popierającą go Jadwigą Staniszkis, także pragnie modernizacji. A wszystko to oznacza, że pojęcie modernizacji naprawdę nic nie znaczy i nie ma żadnego powodu, żeby lewica musiała się prezentować jako siła jeszcze bardziej modernizatorska, motor i awangarda postępu. Te czasy chyba już odeszły nieodwołalnie w przeszłość – nie wiadomo, kto i co miałoby być zwiastunem tego postępu ani nawet, czy musi on z konieczności oznaczać kurs ku lepszemu. To hasło jest nieprzydatne politycznie ani symbolicznie. Kogo chcemy porwać opowieścią o jeszcze lepszej modernizacji?
Od jakiegoś czasu głoszę nieco prowokacyjnie, że jestem zwolenniczką konserwatywnej lewicy. Konserwatyzm oznacza tu powrót do pewnych podstawowych intuicji, które leżały u podstaw lewicy jeszcze w czasach Rewolucji Francuskiej. Równość szans i warunków, solidarność społeczna – ten zestaw pojęć jest wciąż bardzo potrzebny, choć są one dziś niemal archeologiczne, tak bardzo zużyte, że nie wiadomo już, co mogą oznaczać. Trzeba je zrehabilitować, odkopać, odkryć na nowo. 
  
Nie chodzi oczywiście o konserwatyzm na poziomie konkretnych rozwiązań politycznych – a lewica miewa takie skłonności. Mam na myśli przywiązanie do określonych instytucji, jak państwo opiekuńcze, interwencyjna rola państwa w gospodarce, jego polityka społeczna i redystrybucyjna. Być może państwo nie musi być uprzywilejowaną agendą w tej materii, a zastąpić by je mogło społeczeństwo obywatelskie, może trzeba dać większy kredyt zaufania inicjatywom oddolnym. Warto sformułować różne programy, które oczywiście będą musiały zostać zweryfikowane w praktyce. Więcej pieniędzy dla organizacji pozarządowych, dla samorządów lokalnych…   
Ale to jest program Torysów Davida Camerona!
No i?   
On nie jest z lewicy…

To prawda. Ja też sądzę, że większość z tych projektów „dowartościowania” społeczeństwa obywatelskiego, rzekomego przekazania władzy z góry na dół – jest obciążona brzemieniem hipokryzji. Że tu nie chodzi o większą efektywność i sprawiedliwość społeczną, tylko o zdjęcie odpowiedzialności z państwa. Sądzę niemniej, że nie możemy być twardo przywiązani do tradycyjnych struktur biurokratycznych jako jedynego narzędzia zaprowadzania sprawiedliwości społecznej. Z drugiej strony oczywiście może się okazać – w Polsce już się okazuje – że społeczeństwo obywatelskie tej funkcji korygującej nie pełni. Ale to jest kwestia praktyczna , kwestia sytuacyjnego programu politycznego, który służyć ma pragmatycznej realizacji jasno określonych wartości i celów. Sytuacje i dostosowane do nich programy mogą być różne, chodzi op to, by nie zmieniały się cele.
  
A czy dla lewicy w Polsce modelem wzorcowym nie powinno stać się współczesne, skandynawskie państwo opiekuńcze? Obala ono stereotyp nieefektywności ekonomicznej rozwiązań równościowych – wybitnie nielewicowy „The Economist” regularnie sytuuje kraje nordyckie na czele rankingów konkurencyjności. Okazuje się, że to właśnie państwo – jak w Finlandii czy Szwecji – może być stymulatorem innowacji i konkurencyjności gospodarki, zapewniając jednocześnie szeroką siatkę zabezpieczenia społecznego. A finansowane z podatków usługi publiczne – oświata, infrastruktura, sieci telekomunikacyjne – służą zarówno biznesowi, jak i społeczeństwu.

Mam pewien problem z tą opowieścią – myślenie w kategoriach innowacyjności, wydajności i konkurencyjności nie powinno być czymś, co określa horyzont myślenia lewicy. Jeśli mam być szczera, wolę społeczeństwo, w którym jest mniej innowacji i konkurencyjności, mniej dóbr konsumpcyjnych na rynku – ale które jest sprawiedliwsze.
  
Ale w Polsce to się wszystkim kojarzy z socjalizmem, i to tym realnym!

Tak, zdaję sobie z tego sprawę. A także z tego, że globalna konkurencja jest czymś realnym, czymś, co w pewnym sensie „obiektywnie” określa warunki naszego życia społecznego. I oczywiście lewica nie może wystąpić z programem politycznym, który skazałby kraj i społeczeństwo na klęskę w tym wyścigu. Nie możemy uznać, że od dbałości o wzrost i rozwój jest tylko prawica, a lewica ma pilnować redystrybucji tak, aby owoce wzrostu nie były dzielone niesprawiedliwie albo żeby sam wzrost nie wyrządził szkody jakimś grupom. To byłaby koncepcja lewicy jako hamulcowego modernizacji, jako formacji czysto reaktywnej. Musimy mieć zatem własną wizję tego, czym jest wzrost, czym jest sprawiedliwy rozwój społeczny – ale nie sądzę, abyśmy mogli coś takiego wytworzyć na poziomie jednego kraju. Minimalnym poziomem, na którym ugrupowania lewicowe powinny się w tej sprawie dogadać, jest Unia Europejska. 
  
Jakąś ogólną podstawą takiej wizji jest osławiony „rozwój zrównoważony”, który nie oznacza tylko rozwoju niewyczerpującego zasobów dla przyszłych pokoleń, ale także rozwój, który nie polaryzuje społeczeństwa. Obecnie nie mamy takiego paktu całej lewicy – a gdyby powstał wyłącznie na poziomie jednego kraju, byłby nieskuteczny.    
Musimy zatem przedefiniować rozwój i postęp – obecnie są one wciąż utożsamiane z przyrostem ilościowym i, w pewnym sensie słowa, jakościowym (w tym sensie mianowicie, w jakim sama jakość dfaje się zmierzyć przy pomocy „obiektywnych” ekonomicznych wskaźników) dóbr materialnych i symbolicznych. A to tak naprawdę oznacza racjonalność, po Weberowsku mówiąc, formalną – gdzie żaden cel egzystencjalny nie jest określony, chodzi tylko o to, aby rosło, aby się kręciło… Notabene, Palikot doskonale wpisuje się w tę ideologię – „niech się coś dzieje”, żebyśmy mieli więcej energii, żeby Kościół przestał nam ciążyć i pozwolił rozwinąć skrzydła i więcej tych innowacji wytworzyć… Ale to nie jest perspektywa, polityczna ani moralna, która powinna jakoś inspirować lewicę! Kumulacja dóbr i przyrost innowacji technologicznych na świecie, przedłużenie życia z 85 na 90, może 91 lat – to są potocznie dorozumiewane cele tego postępu. Moim zdaniem lewicy nie o to chodzi. Ale nie może też chodzi tylko o bycie hamulcowym modernizacji – trzeba pertraktować z obowiązującym jej modelem.   
Jeśli by szukać pozytywnych rozwiązań politycznych, jakichś klarownych wizji, to kusząca wydaje się opozycja Finlandii i Doliny Krzemowej, jaką zaproponował Manuel Castells. Oba modele są równie innowacyjne i równie wydajne – ale jeśli chodzi o stan ich otoczenia społecznego, poziom niepewności, wykluczenia i nierówności grup i jednostek, dzieli je przepaść. Finowie sami kształcą swoich inżynierów – Amerykanie sprowadzają ich z Chin. W Finlandii praktycznie nie ma czegoś takiego jak miejskie getto, itd. Państwo, rynek i sieci społeczne współpracują, odpowiadają zarówno za warunki dla gospodarowania, jak i rozwiązywanie problemów społecznych, a nie stanowią odrębnych sfer. Czy to może być horyzont polityczny dla lewicy? Lepszego chyba nigdzie nie widać.

Z dwojga złego… Jak już mamy być prężni, kreatywni i innowacyjni, to oczywiście lepiej, abyśmy robili to w ramach modelu wspólnotowego i solidarystycznego, a nie skrajnie indywidualistycznego i nastawionego na ostrą konkurencję. Jednak wizja mobilizacji sił narodu dla uczynienia naszego państwa i gospodarki bardziej konkurencyjnymi nie jest czymś, co mnie porywa… Moje podejście jest raczej ekologiczne, w rozumieniu głębokiej ekologii – że raczej chodzi o to, abyśmy mieli w życiu poczucie sensu, wchodzili w dobre relacje społeczne z innymi, aby nie było gett i przepaści między jakimikolwiek grupami z powodów ekonomicznych, religijnych, etnicznych, obyczajowych, etc. Abyśmy przeżywali życie bez poczucia, że wciąż musimy się z kimś ścigać. Abyśmy mogli realizować się w więcej niż jednym modelu życia – niechby i w roli gospodyni domowej, byle był to rzeczywisty wybór, a nie społeczny czy kulturowy przymus. Nie wiem, czy koniecznie musimy mieć parytet w zarządach firm – może raczej pomyślmy o tym, żeby było mniej firm i mniej zarządów. 
  
Czy dotychczasowa, liberalno-konserwatywna hegemonia się kruszy? Czy może te nowe, lewicowe i liberalne tematy, to tylko sezonowy fajerwerk? Czy stoją za nimi realne, trwałe procesy społeczne, które dopiero teraz wyszły na powierzchnię?

Socjologowie powiedzą zapewne, że w związku z akcesją do Unii Europejskiej i transformacją w kierunku liberalnego kapitalizmu, nasze społeczeństwo nieuchronnie się sekularyzuje i upodabnia tym samym do społeczeństw zachodnich. W dużej mierze to prawda i dlatego też sądzę, że wiele zmian jest nieodwracalnych. Społeczeństwo będzie w dłuższej perspektywie bardziej świeckie, indywidualistyczne, hedonistyczne – i może bardziej krytyczne wobec religii, tradycji czy martyrologicznego patriotyzmu. Natomiast trudno wyrokować, czy na krótką metę – na przestrzeni kilku lat – reakcja posmoleńska czy powawelska wywoła poważne zmiany w naszym życiu publicznym. Zbyt wiele jest zmiennych po stronie aktorów politycznych. 
  
Platforma po odejściu Palikota uspójni się jako formacja liberalno-konserwatywna?

Niekoniecznie – w wielu kwestiach przestanie się właściwie odróżniać od PiS, nie licząc oczywiście spraw takich, jak polityka zagraniczna czy stosunek do katastrofy smoleńskiej. Sądzę, że będzie wówczas zmuszona pozorować jakieś różnice – np. akceptując in vitro w formie bardziej „postępowej”, ale z drugiej strony…
…Radziszewska zostanie na miejscu.

To będzie pewien dylemat – jak z jednej strony odróżnić się wyraźnie od PiS a z drugiej – móc dogodzić wszystkim, także elektoratowi bardziej konserwatywnemu. PO jest partią zasadniczo bezideową i to w jakimś sensie odpowiada na zapotrzebowanie społeczne – na administrującą partię władzy, która zmienia nieco oblicze w zależności od potrzeb. Jak będzie trzeba, to stanie się minimalnie pro-genderowa albo i nawet socjaldemokratyczna, co możemy zaobserwować obecnie. Niektóre posunięcia rządu wywołują przecież burzę w środowiskach liberalnych ekonomistów, którzy wypowiadają tej partii nieomal wojnę. 
  
Pisałaś kilka lat temu o tym, że Polski prowincjonalizm przejawia się w fetyszyzacji różnych pojęć – kiedyś to była Europa jako ostateczny cel, potem „sojusz transatlantycki”, czyli wizja Polski jako najwierniejszego sojusznika, który trzyma się razem z supermocarstwem. Ta ostatnia tendencja już zanikła – nawet neokonserwatysta Radek Sikorski zmienił poglądy na bardziej proeuropejskie. Czy dziś mamy jakiś fetysz?

Przy całym moim krytycyzmie wobec dominujących wyobrażeń elit politycznych, ale także naszej zbiorowej mentalności – sądzę, że idzie ku lepszemu. Odnoszę wrażenie, że mamy już za sobą fazy „podczepiania się” pod silniejszego przyjaciela. Pamiętam ze swego doświadczenia, że już na początku lat 90. bardzo mnie irytowała filozofia imitacji. Bez entuzjazmu, ale z pewną ulgą przyjęłam Demokrację peryferii Krasnodębskiego, bo nie mogłam już znieść wszechobecnego powtarzania, że musimy skorzystać z jakiegoś zewnętrznego wzorca, że musimy być Europą, albo że musimy trzymać się z Ameryką. To była bardzo nachalna imitacja, a zarazem mało kto w ogóle zdawał sobie z tego sprawę. Wydaje mi się, że jednak po kilku wahnięciach – w stronę Moskwy, Waszyngtonu czy Brukseli – próbujemy dziś znaleźć jakąś równowagę. Natomiast niekoniecznie oznacza ona po prostu „suwerenność” – to pojęcie w rozumieniu suwerenności państwa narodowego niewiele już znaczy. Cóż to miałoby być – kroczenie własną, specyficzną ścieżką, odrębną od reszty świata? Wyznaję starooświeceniowy pogląd, że jedyna właściwa droga jest drogą uniwersalną – co nie zmienia faktu, że powinniśmy przemyśleć to, w jaki sposób ten uniwersalizm można przełożyć na nasze doświadczenia. Tymczasem w Polsce nie tylko konceptualizowało się zastane warunki i okoliczności, ale od razu nadawało im ramę instytucjonalną, na podstawie sugestii zewnętrznych, tzn. sugestii kapitalistycznego Zachodu. 
  
Mowa o transformacji?
Kiedyś dawno – dużo bardziej niż dziś – bolało mnie to, że nie szukamy jakiejś własnej drogi wyjścia z tego nieszczęsnego komunizmu, że musimy się po prostu przykroić do istniejącego, zadanego nam wzorca. Tutaj nastąpiła całkowita abdykacja intelektualna – z porażającą łatwością zaakceptowano myśl, że nie ma nic do wymyślenia! Że istnieją rozwiązania sprawdzone i że po prostu trzeba je bez dyskusji przyjąć.    
Poddaliśmy się?

Nie tylko my, cała postkomunistyczna Europa się poddała. Nikt nie spróbował odchodzić od socjalizmu w inny niż szokowy sposób, więc nie wiemy, czy była możliwa jakaś inna droga. Oczywiście, pewne ogólne założenia zmian – decentralizacja władzy, upodmiotowienie społeczeństwa, wolne wybory – są niekontrowersyjne, ale mogło do nich prowadzić wiele różnych dróg. A u nas przeprowadzono wszystko wyjątkowo doktrynersko. Leszek Balcerowicz był chyba nazbyt pokornym uczniem swoich mistrzów, którzy skądinąd po latach – jak Jeffrey Sachs – mocno się na niego wypięli. Zbudowaliśmy demokrację imitacyjną – ale muszę przyznać, że po 20 latach wygląda to dużo lepiej. Można dyskutować, czy np. nasz model walki z kryzysem jest dobry, ale na pewno nie naśladujemy już bezmyślnie tego czy innego wzorca. 
  
Czy potrzebujemy lewicowej „polityki historycznej” na ten temat? Czy dla zbudowania lewicowego projektu konieczne jest „odczarowanie” transformacji, odkłamanie historii „polskiego sukcesu”? 

Spory na ten temat się toczyły – myślę nie tylko o tezach Tadeusza Kowalika, ale także krytycznych głosach profesorów: Włodzimierza Brusa, Kazimierza Łaskiego czy Leona Podkaminera. Ja też byłam bardzo zbulwersowana bezalternatywnym modelem polskiej transformacji. Bardzo niewiele z tego doszło do świadomości szerokiej opinii publicznej i dlatego musimy uświadamiać społeczeństwu, że istniały alternatywne drogi przemian i że niekoniecznie poszły najlepszą. Analiza porównawcza krajów postkomunistycznych pokazuje ważne różnice – intensywność terapii szokowej, głębokość prywatyzacji… Aktualny program lewicowy dla Polski musi jednak  wychodzić od tego, co jest teraz. Rewizja możliwych scenariuszy jest użyteczna poznawczo, ale sama w sobie nie daje odpowiedzi na to, co dalej. Kontekstem i punktem odniesienia dla lewicowych programów jest przede wszystkim neoliberalna polityka Unii Europejskiej, która wiernie reprodukuje model amerykańskiego kapitalizmu, nieraz wierniej od samych Amerykanów, a także sytuacja globalnej konkurencji z innymi podmiotami, zwłaszcza azjatyckimi. 
  
Kto właściwie miałby poprzeć jakikolwiek lewicowy projekt w Polsce? Pisałaś o tym, że społeczeństwo polskie na skutek transformacji jest zdepolityzowane podwójnie. Ci na dole, wykluczeni – zdolni są jedynie do reakcji populistycznej, ale nie w imię jakiegoś projektu, tylko na zasadzie kontestacji. A ci na górze, uprzywilejowani – pragną co najwyżej parapolityki w stylu Palikota. Mobilizuje ich parę chwytliwych haseł, których przesłanie nie wiąże ich ze wspólnotą, ale właśnie obiecuje ostateczne oderwanie się od niej, wyzwolenie od brzemienia siermiężnej polskości… Ich energia koncentruje się na wolnym rynku, a nie na projektach politycznych. Kto ma być walczyć i popierać jakieś radykalne zmiany społeczne?

Nie bardzo wierzę w spontaniczny ruch protestu grup, które faktycznie należą do najbardziej poszkodowanych. Mam na myśli wszelkich pracowników najemnych (może z wyjątkiem nauczycieli i pielęgniarek), urzędników najniższego szczebla, a zwłaszcza pracowników zatrudnionych w handlu i niskopłatnych usługach, głównie fizycznych, pozbawionych ochrony związkowej. To oni są współczesnym proletariatem – spacyfikowani na poziomie najbardziej podstawowym, tzn. dzięki presji ekonomicznej ze strony „rezerwowej armii pracy”, czyli po prostu bezrobotnych, którzy czekają na ich stanowiska. Oni byliby skłonni do jakichś protestów, gdyby znaleźli politycznego sojusznika i rzecznika – i to jest właśnie zadanie dla lewicy. Szczęśliwie Palikot odciążył ją z zadań kulturowych. Dlatego właśnie musimy się zająć wykluczonymi ekonomicznie – szczególnie, że oni niekoniecznie stanowią elektorat skrajnej prawicy, a raczej tzw. milczącą większość. To są ludzie najczęściej niegłosujący. Nie jest to może wielki potencjał wywrotowy, ale na tej grupie można się już oprzeć.
  
A czy wierzysz w społeczne upowszechnienie takiej sytuacji, jaką mieliśmy w Białym Miasteczku? Wówczas kwestie kulturowe, genderowe z jednej, a ekonomiczne, płacowe z drugiej, złożyły się w całość. Wszyscy byliśmy świadomi, że dyskryminacja płacowa całej grupy zawodowej jest m.in. funkcją dyskryminacji kulturowej kobiet. I to nie był tylko krótki moment protestu – związek zawodowy pielęgniarek regularnie pojawia się na dorocznej Manifie.

To było wydarzenie wyjątkowe, co nie znaczy, że niepowtarzalne. I tak naprawdę jest to wyzwanie dla lewicy, które wymaga ogromnej empatii z naszej strony. Nie będzie łatwo przekonać do postulatów feministycznych np. kobiety ze środowisk małomiasteczkowych i wiejskich, a więc zakorzenionych tam, gdzie wielką rolę odgrywa nieraz ksiądz proboszcz. Czeka nas sporo pracy organicznej, u podstaw – a zarazem bardzo delikatnej, nakazującej nieraz zawieszać część postulatów, które skądinąd byłyby lewicy bliskie, ale w danym momencie nieakceptowalne dla niektórych środowisk. Być może wówczas, po kilku latach uda się zawiązać sieci solidarności pomiędzy np. gospodyniami domowymi czy drobnymi urzędniczkami w lokalnych gminach i powiatach a działaczkami organizacji kobiecych w typie Feminoteki. Coś takiego się już zresztą dzieje: Magda Środa próbowała mobilizować środowisko sołtysek, a część organizacji feministycznych podjęła np. kwestię tworzenia przedszkoli. Znalezienie takich „przekładni” pomiędzy społecznym zapleczem a lewicą intelektualną jest warunkiem tego, żeby stała się ona siłą polityczną a nie nośnikiem moralnej utopii.
  
Czy widzisz zalążki takiej lewicy politycznej na obecnej scenie partyjnej?

Odwiedziłam ostatnio konferencję Szukając nowych odpowiedzi  –  Europejska socjaldemokracja w XXI wieku, która odbyła się w siedzibie „Polityki”. Była tam obecna większość polityków związanych ze współczesną socjaldemokracją w Polsce – towarzysze starsi, towarzysze młodsi, zasłużeni mniej lub bardziej, kilku gości z zagranicy, do tego nieliczni niezależni intelektualiści. I wyniosłam stamtąd dwa wrażenia. Po pierwsze: wstrząsająca bezradność, jeśli chodzi o zidentyfikowanie problemów, jakie stoją przed współczesną lewicą – zarówno u „naszych”, jak i przyjezdnych z Czech i Słowacji, którzy mówili wyłącznie o tym, jak pozyskać klasę średnią. W przypadku Polaków rysował się pewien podział – młodzi byli dość nieporadni, ale zarazem można było dostrzec, że oni wyczuwają to napięcie. Rozumieli, może tylko intuicyjnie, że trzeba jakoś pogodzić poparcie dla kwestii sekularyzacji czy emancypacji różnych mniejszości z wsłuchiwaniem się w głos  społecznie wykluczonych. Starzy opowiadali za to, że potrzeba nowych pomysłów na komunikację i redefinicję centrum, do którego lewica powinna się zbliżać. 
  
Ponoć tylko Martin Schulz był porywający.

Tak, na tle reszty wypadł bardzo mądrze. Wskazywał, jak niemiecka socjaldemokracja dostosowywała się do zmian społecznych w obrębie własnego elektoratu, a raczej jego części. Kiedy wykwalifikowani robotnicy stali się klasą średnią, lewica sukcesywnie przenosiła nacisk na sprawy kulturowe, problemy emancypacji coraz bardziej fragmentarycznych mniejszości. I w pewnym momencie zupełnie straciła kontakt ze swoją bazą – dawny elektorat po prostu nie rozumiał, co lewica ma im do powiedzenia. I to faktycznie jest chyba największy problem – i nie chodzi bynajmniej o poziom intelektualny. Problem nie leży w tym, że robotnik nie czyta Žižka czy Ranciere’a – nie po to się te publikacje wydaje. Chodzi o to, że nawet liderzy SLD, którzy posługują się językiem niespecjalnie wyrafinowanym intelektualnie, dają niezrozumiały politycznie przekaz. Nie muszą zaraz stać w robociarskich ubraniach pod hutą ani rozdawać jabłek – ale powinni mieć jakiś wgląd i zrozumienie tego, czym ci ludzie żyją, jakie są ich codzienne problemy. Kiedy lewica staje się formacją elitarną i odrywa od swej bazy – skazana jest na porażkę.
  
A czy w polskich warunkach, w których zdecydowana większość społeczeństwa ma aspiracje do bycia klasą średnią – zwrot lewicy ku niej nie jest konieczny? Oczywiście chodzi o inny zwrot niż w wydaniu Trzeciej Drogi. Wówczas rozumiano tę klasę na modłę neoliberalną, jako zbiór jednostek dążących do emancypacji kulturowej i ekspansji rynkowej. Ale wiemy przecież, że klasa średnia jest wytworem państwa opiekuńczego, a nie wolnego rynku. Bez interwencji państwa i świadczeń socjalnych jest ona skazana na ciągłą walkę o byt i narażona na spadek do podklasy. Może walka o państwo opiekuńcze, opłacalne dla klasy średniej i dla najbiedniejszych, którzy do niej też aspirują – to jest projekt dla lewicy?

W tym pytaniu zawiera się kilka warstw. W kwestii pragmatycznego planu politycznego – mogę się zgodzić. To prawda, że najbiedniejsi nie mają aspiracji rewolucyjnych, tylko pragną być klasą średnią – i w związku z tym do tych ich aspiracji należy się odwołać. Problem jednak w tym, że samo pojęcie klasy średniej zakłada stratyfikację społeczną i tym samym mocno ograniczoną solidarność. Do tego dochodzi problem jej etosu – to jest klasa raczej zachowawcza, pilnująca status quo i własnych przywilejów, boi się redystrybucji swych dóbr na rzecz jakichś innych, obcych, np. imigrantów. W tym sensie zaprzecza egalitarnemu ideałowi społecznemu. I dlatego też uważam, że na planie moralnym lewica nie może się odwoływać przede wszystkim do niej – swą uwagę powinna kierować na najsłabszych. I nie po to, by dobili do „średnich”, ale żeby cały ten podział zdekonstruować. Co jest oczywiście utopią, bo w każdym realnym społeczeństwie istnieją podziały i hierarchie.

Ale te hierarchie są różne. Istnieje przepaść pomiędzy Polską dziś a np. Szwecją we wczesnych latach 70. Były takie społeczeństwa, gdzie klasę średnią stanowiło 85 procent społeczeństwa – a nawet dolne 10 procent nie cierpiało nędzy. Mam zatem wątpliwość co do twardego podziału na plan pragmatyczny i moralny. Może częścią tego drugiego jest właśnie refleksja nad tym, co realnie możliwe? Może taki projekt państwa opiekuńczego, w którym są wprawdzie klasy, ale np. nie ma nędzy – ma też swój walor moralny?

To jest w zasadzie podstawowy dylemat lewicy. Nie jestem politykiem, więc mogę sobie pozwolić na komfort pozostania lewicą moralną. A zgodnie z jej wartościami sytuacja, w której dolne kilka bądź kilkanaście procent społeczeństwa, np. ci odmieńcy i przybysze skądinąd, którzy często wykonują najcięższe prace, jakich wzbogacona większość nie chce już tknąć, i tak są najgorzej opłacani i traktowani – ta sytuacja jest po prostu niesprawiedliwa. Nawet jeśli wiedzie się im lepiej niż tam, skąd przybyli. Lewicę ta sytuacja powinna oburzać – i mnie oburza, z mojego abstrakcyjnego punktu widzenia. 
  
A jeśli mamy aspiracje do władzy?

Wówczas lewica nie ma wyjścia – pragmatycy muszą dążyć do tego, aby jak najszersze warstwy społeczeństwa uczynić klasą średnią i przy okazji stopniowo je emancypować kulturowo. Tak, aby poszczególne jednostki stały się podmiotami politycznymi, a nie bezwolnymi przedmiotami społecznej inżynierii. Z tym napięciem trzeba żyć – napięciem pomiędzy dawaniem głosu wykluczonym, którzy wciąż nie są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, a głoszeniem programu pozytywnego: redystrybucji bogactwa i partycypacji w powszechnych usługach publicznych, z oświatą i służbą zdrowia na czele. Ja zresztą uważam, że te dwie role lewicy niezupełnie się wykluczają – ta polityczna i ta krytyczno-recenzencka. Krytyka Polityczna wciąż pełni funkcję lewicy moralno-krytycznej, a SLD, póki co w sposób nad wyraz nieudolny – rolę lewicy u władzy. Pogodzić się tego w ścisłym sensie nie da, ale role te muszą się uzupełniać. 
  
Rozmawiał Michał Sutowski.