10 maja 2010

Magia modernizacji - polemika prof. Małgorzaty Kowalskiej z Cezarym Michalskim

Nie wiem, czy i w jakim sensie można z sensem mówić o magiczności peryferii, nawet jeśli w moim peryferyjno-prowincjonalnym sercu hasło to budzi wdzięczny rezonans. Wiem natomiast, że mało jest zaklęć tak magicznych, jak „modernizacja”. Skłonna jestem wręcz twierdzić, że właśnie hasło modernizacji stało się, jeśli nie ostatnim, to na pewno najlepiej dziś ufortyfikowanym szańcem magicznego myślenia.
Kariera „modernizacji” w języku publicznym (także, jeśli nie przede wszystkim po stronie lewicy) jest dziś tyleż znacząca, co zdumiewająca. Znacząca bodaj przede wszystkim jako symptom „postpolitycznej” nieufności do terminów zarazem bardziej tradycyjnych i bardziej uwikłanych w ideowe spory (takich jak demokracja, socjalizm, równość, wolność, sprawiedliwość itd.). Zdumiewająca, bo pozostająca w jawnej sprzeczności z wielokrotnie już ogłaszanym i bodaj faktycznie mającym miejsce – w masowej skali - kryzysem wiary w postęp, z upadkiem przekonania, iż nowe jest zawsze lepsze od starego. W żargonie filozofii i nauk społecznych kryzysowi temu już dość dawno temu nadano imię „ponowoczesności” i „postmodernizmu”. Ale wzięcie, jakim cieszy się hasło modernizacji, stawia pod znakiem zapytania zasadność mniej i bardziej uczonych wywodów na temat „końca nowoczesności”, przyznając rację raczej tym, którzy – jak francuski socjolog Gilles Lipovietzky - epokę współczesną uznają nie tyle za „postmodernistyczną”, ile za „hipermodernistyczną”.

Dezawuując wyznawców „postmodernizmu”, kariera „modernizacji” dezawuuje jednak zarazem głosicieli „postpolityki”. W istocie hasło modernizacji nie wyraża wcale końca ideologii, lecz stanowi poręczne narzędzie i przykrywkę dla rozmaitych ideologicznych a priori. W imię modernizacji można dziś zaiste postulować co się komu podoba: cięcie wydatków budżetowych albo ich zwiększanie, redukcję albo wzrost roli państwa, prywatyzację podstawowych usług (edukacyjnych, zdrowotnych) albo ich uspołecznienie, zwiększenie albo zmniejszenie wydatków na armię, zwiększenie albo zmniejszenie uprawnień policji…
Jak na slogan przystało, jest bowiem „modernizacja” terminem pojemnym i elastycznym, który może znaczyć niemal wszystko, swobodnie zmieniając konotację i denotację zależnie od użytkownika. W użyciu najbardziej trywialnym jest synonimem rozwoju „infrastruktury” – niegdyś urbanizacji, dziś „metropolizacji”, niegdyś elektryfikacji, dziś informatyzacji, niegdyś po prostu industrializacji, dziś rozwoju „najnowszych technologii”, a w Polsce także i przede wszystkim, za przeproszeniem, autostradyzacji. W użytku nieco bardziej wyrafinowanym obejmuje jednak również sferę nadbudowy. Mówi się zatem o potrzebie budowy nowoczesnego państwa, nowoczesnego prawa, nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, nowoczesnego systemu opieki zdrowotnej, socjalnej, nowoczesnego systemu szkolnictwa itd.

Szkopuł z tym związany jest co najmniej podwójny. Po pierwsze, modernizacja na poziomie infrastruktury zgoła niekoniecznie chodzi w parze z modernizacją nadbudowy, jeśli przez tę ostatnią rozumieć realizację ideałów liberalno-demokratycznych, o socjalistycznych nie wspominając. Wiadomo o tym dobrze co najmniej od czasów Rousseau, który w swojej Rozprawie o pochodzeniu nierówności między ludźmi całkiem dobrze pokazał, jak postęp „cywilizacyjny” może współistnieć ze wzrostem nierówności i ucisku. Dzisiaj najbardziej chyba wymownym przykładem spektakularnej modernizacji infrastrukturalnej połączonej z równie spektakularnym deficytem „modernizacji” społeczno-politycznej dostarczają Chiny. Ale wcale dobrego przykładu dostarcza również historia naszej rodzimej transformacji, w trakcie której modernizacja gospodarki doskonale łączyła się i nadal łączy z ustanowieniem społeczeństwa głęboko nieegalitarnego i takiego, w którym wolność jednostek sprowadzona zostaje per saldo do wolności konsumpcji. Ba, wymownego przykładu dostarcza nawet historia tzw. rozwiniętych krajów zachodnich, w których postępy modernizacji ekonomicznej (konkurencyjności, innowacyjności) dziwnym trafem zbiegły się w czasie w kryzysem, jeśli nie upadkiem, praktyki i samej idei państwa opiekuńczego.
Po drugie, i co nie mniej ważne, modernizacja na poziomie politycznym i ideowym jest pojęciem doskonale nieokreślonym. Jeśli kto chce, można przez nie rozumieć praktyki i ideały wolnościowo-egalitarne. Ale warto pamiętać, że w praktyce hasła modernizacyjne przyświecały w ostatnich latach zwłaszcza „neoliberałom”, dla których wolność oznacza w sumie działania i konsumpcję na „wolnym rynku”, a postulaty egalitarne są tylko reliktem słusznie minionej epoki. W dominującym, i to w skali światowej, dyskursie modernizacja stała się synonimem liberalizacji, a ta ostatnia synonimem walki z nieszczęsnymi pozostałościami myślenia „komunistycznego”, tj. z postulatami równościowymi i z samą ideą sprawiedliwości społecznej.

Hasło „modernizacji” jest magiczne zarówno w tym sensie, że nie zawiera żadnej precyzyjnej treści, bazując wyłącznie na mętnej i elementarnej emocji, na pragnieniu „bycia wygranym”, jak i w tym sensie, że w cudowny sposób sublimuje/kamufluje rozbieżne punkty widzenia, nadając im pozór mistycznej jedności. Wszyscy, którzy pragniemy modernizacji, łączmy się! Cokolwiek modernizacja miałaby dla nas znaczyć…

Jeszcze bardziej magiczno-mistyczne jest hasło „modernizacji konserwatywnej”, pod którym podpisują się zarówno Zdzisław Krasnodębski, jak polemizujący z nim dziś Cezary Michalski. Dla tego pierwszego (i wielu innych: publicystów niegdysiejszego „Dziennika”, dzisiejszej „:Rzeczpospolitej”, „Arkanów”, „Teologii Politycznej”, „Frondy, o politykach PiS i co bardziej konserwatywnych przedstawicielach PO nie wspominając) konserwatywna modernizacja znaczy w sumie tyle, co (pomijając pożądane unowocześnienie naszej infrastruktury) zbudowanie silnego państwa polskiego na gruzach PRL-u i ustanowienie etycznej wspólnoty Polaków odcinających się jasno od komunizmu, w zamian zaś identyfikujących się z dobrą starą tradycją niepodległościową i katolicką, i rewindykujących swoją zbiorową suwerenną podmiotowość, a ostatecznie swoją wyjątkowość i misyjność, w ramach szerszych struktur europejskich.
Natomiast dla Cezarego Michalskiego, przynajmniej dziś, „konserwatywna modernizacja” znaczy coś niemal dokładnie odwrotnego: odejście od myślenia narodowo-katolickicego, inspirowanie się przykładem dobrej starej zachodniej Europy, a zwłaszcza tymi jej osiągnięciami, które w tradycyjnym języku wypadałoby nazwać socjalistycznymi: prawa pracownicze, prawa kobiet, prawa mniejszości, ale również piękne burżuazyjne kamienice Paryża… Cezary zapomina dodać nie tylko, że piękne kamienice i prawa socjalne historycznie i logicznie pozostają ze sobą w niejakiej sprzeczności, ale też, że prawa pracownicze w dobrej starej Europie przechodzą dziś kryzys bodaj nie mniej poważny niż w Polsce. Kreśli subiektywny ideał tego, co uznaje za „modernizację”. Jego prawo. Tajemnicą pozostaje dla mnie, dlaczego uznaje ten ideał za równoznaczny z modernizacją „jako taką” albo, co niemal jeszcze dziwniejsze, z „modernizacja konserwatywną”?

Co do mnie, jestem przekonana, że hasło modernizacji pełni dziś przede wszystkim funkcję ideologicznej zasłony dymnej, nieudolnie maskującej rzeczywiste polityczne spory, choć w porywach odgrywającej również rolę politycznego straszaka (kto jest przeciwnikiem „modernizacji”, ten wrogiem Polski i/lub ludzkości). Co za tym idzie, jestem przekonana, że krytyczne myślenie o współczesności wymaga dystansu do tego hasła, by nie rzec jego porzucenia. W szczególności lewica, próbując określić swoją ideową tożsamość, nie powinna ani szermować hasłem modernizacji, ani też dawać się zapędzić w fałszywą alternatywę: za lub przeciw „nowoczesności”. Nowoczesność jako projekt filozoficzny, tym bardziej jako proces kulturowy, społeczny i polityczny, była i jest zjawiskiem ambiwalentnym, a nawet wewnętrznie sprzecznym. Co za tym idzie, ambiwalentne i wewnętrznie sprzeczne jest hasło modernizacji. Nie ma więc żadnego – poza myślową i behawioralna inercją – powodu, aby za „nowoczesnością” i „modernizacją” opowiadać się en bloc. Nie ma też żadnego istotnego powodu, aby z Krasnodębskim, Rokitą, Matyją i spółką spierać się o „właściwy” sens „modernizacji konserwatywnej”.
Jeżeli tradycyjne lewicowe ideały – wolność, równość, sprawiedliwość – w „mainstreamowej” ideologii niespodziewanie zostaną uznane za nowoczesne i zgodne z przekształceniami „infrastruktury”, to świetnie. Ale jeżeli doczekają się – jak bodaj już się doczekały – miana ideałów anachronicznych, zadaniem lewicy jest, śmiem sądzić, ich obrona wbrew „modernizacji”. Stanowienie punktu oporu nie w imię dowolnie rozumianej  „konserwatywnej modernizacji”, lecz – to tylko pozorny paradoks - w imię „konserwatywnej lewicowości”. Takiej, która zarówno zmiany infrastrukturalne, jak zmiany w ideologiczno-politycznej „nadbudowie” akceptuje tylko o tyle, o ile służą wolności, równości i braterstwu. I która ani w nowości i innowacji, ani, a fortiori, w upodobnianiu się do mitycznego „centrum Europy”, nie widzi wartości samej w sobie. W razie potrzeby lewica nie powinna bać się wystąpić nawet w roli dinozaura. Na ile bowiem rozumiem, o co w lewicowości chodzi, to dalibóg nie nowoczesność i nie modernizacja są dla niej alfą i omegą.