17 kwietnia 2010

Przerwany poród sensu - felieton prof. Małgorzaty Kowalskiej

Na początku był absurd.


Absurdalna, nawet jeśli wywołana subiektywnie szlachetnymi pobudkami, była przecież potrzeba drugiego i „lepszego” uczczenia ofiar katyńskiego mordu, jakby uroczystość z udziałem premierów Tuska i Putina była tylko mało znaczącą (jeśli nie podejrzaną lub wprost niecną) przygrywką do Prawdziwej Celebracji Rocznicy. Absurdalna - widoczna chęć przebicia pierwszej uroczystości przez drugą, czemu służyć miała w szczególności ilość i ranga uczestniczących w tej drugiej przedstawicieli Państwa i Narodu Polskiego. Ten martyrologiczno-patriotyczny wyścig, który Prezydent postanowił uruchomić i wygrać, był słusznie krytykowany, gdy tylko się rozpoczął. Zwłaszcza że skłaniał do dość naturalnego podejrzenia, iż chodzi w nim nie tylko i nie tyle o oddanie hołdu ofiarom, ile o uzyskanie punktów w walce politycznej, która nie tylko w Polsce, ale w Polsce zwłaszcza, wciąż jest w ogromnej mierze walką o ustanowienie i zawłaszczenie symboli.



Absurdalna do kwadratu była sama katastrofa. Absurdalność w niczym nie umniejsza tragizmu, raczej go potęguje – przynajmniej dla nas współczesnych, którym bliższe jest poczucie tragizmu à la Camus lub Becket niż à la Sofokles. Katastrofa była z gruntu bezsensowna, bo spowodowana przez koszmarny przypadek, fatalne nieporozumienie, błąd w orientacji, w ocenie możliwości, bez śladu czyjejkolwiek intencji. W podejmowanych tu i ówdzie próbach odkrycia w tym przypadku sensu – czy to zbrodniczego, czy opatrznościowego – można widzieć tylko rozpaczliwą reakcję na jego ewidentny brak. Zdarzyło się – po prostu, bez motywu i bez celu, po nic. Na przekór wszelkim projektom.



Można też ująć to inaczej. Tragiczny bezsens samej katastrofy był tylko konsekwencja absurdalnego wyścigu. Bo przecież gdyby nie ten wyścig, piloci, jak wolno sądzić, zachowaliby się rozważniej, nie próbowaliby lądować w tak niesprzyjających warunkach. Gdyby nie wyścig, gdyby nie presja, którą musieli odczuwać, nawet jeśli przy podchodach do lądowania nikt nie bezpośrednio jej nie wywierał, polecieliby na zapasowe lotnisko, i chociaż planowana uroczystość zostałaby tym samym „zepsuta”, do tragedii by nie doszło. Ale fakt, że katastrofy można było uniknąć, zwielokrotnia absurdalność sytuacji. Oto absurd zrodził absurd i to, co na początku mogło wydawać się tylko głupie, stało się napędem prawdziwej absurdalnej tragedii.



Absurdalna i tragiczna do n-tej potęgi była śmierć tych, którzy w samolocie znaleźli się – jak celnie ujął to Cezary Michalski – jako zakładnicy prezydenckiej polityki historycznej, z którą sami się nie utożsamiali.



A jednak z tego spiętrzenia absurdów w kilkanaście godzin po katastrofie zaczął wyrastać sens. Nie mam oczywiście na myśli prób racjonalizacji przez dopatrywanie się w katastrofie czy to tajemnych planów Bożych, czy to ruskiego spisku. Sens zaczął się rodzić nie z katastrofy, lecz z ludzkich reakcji na nią, nie jako emanacja „istoty” tragedii, lecz jako jej niezamierzony efekt, jej rezonans w zbiorowych emocjach, choć nie (jeszcze nie) w zbiorowym myśleniu. Szok myśleniu nie służy i próżno się tym gorszyć albo temu się dziwić. Ale sens może płynąć również, a nawet przede wszystkim, z „trzewi”, z mrocznej gry – jak pewnie ujęliby to psychoanalitycy - między popędem i „superego”, między infantylnymi odruchami a nierefleksyjnym moralnym zakazem i nakazem. W obliczu potężnego absurdu, kiedy „normalne” pojęcia zawodzą, kiedy myślenie traci dotychczasowe punkty oparcia, ta podziemna gra, zwłaszcza w skali zbiorowej, „statystycznej”, musi dokonywać się ze szczególną siłą. I poza towarzysząca temu histerią albo na jej tle z tej powstają, mogą powstać trwałe efekty sensu.



Sensotwórcze zbiorowe emocje były co najmniej dwie.



Po pierwsze, pod wpływem szoku i w obliczu śmierci nawet najbardziej zajadli krytycy „polityki historycznej” realizowanej przez Prezydenta nie tylko z grzeczności umilkli, ale też nierzadko zdobyli się na wspaniałomyślność, a nawet na perspektywę, w której to, co do tej pory jawiło się jako oczywiste słabości i błędy tej polityki, zaczęło odsłaniać się od innej strony – przynajmniej jako subiektywna szlachetność intencji (a nie tylko jako małostkowa polityczna gra). Stara to prawda, że często tylko wobec śmierci stać nas na taką korektę, jeśli nie rewizję własnej perspektywy. Nie należy tego procesu mylić z obłudnym zaleceniem: „o umarłych tylko dobrze lub wcale”. Nawet jeśli to sformułowanie stanowi zwulgaryzowaną postać pracy żałoby. W fakcie, że po śmierci ludzi, o których za ich życia mówiliśmy prawie wyłącznie źle, jesteśmy w stanie powiedzieć coś dobrego, nie należy dopatrywać się tylko obłudy. A jeśli już – to „obłudy wzniosłej”, która pozwala wyjść poza powszednią małostkową „szczerość”.



Pierwszym efektem katastrofy było więc wywołanie powszechnego odruchu „wzniosłej obłudy”, pozwalającej dotychczasowym przeciwnikom prezydentury Lecha Kaczyńskiego i realizowanej przezeń „polityki historycznej” zestroić się emocjonalnie z jego zwolennikami. Proszę mnie dobrze zrozumieć: Sensotwórczy potencjał tego fenomenu polega nie na tym, że faktycznie zaciera on polityczne i ideowe podziały (co ani faktycznie nie miało i nigdy nie ma miejsca, ani nie byłoby stanem pożądanym), lecz na tym, że odsłania najbardziej elementarny wymiar międzyludzkich relacji – wszystko jedno, czy nazwiemy go eschatologicznym, etycznym czy egzystencjalnym. A odsłonięcie tego wymiaru jest w życiu społecznym i politycznym tak rzadkie, że zasługuje na miano wydarzenia.



Po drugie, w efekcie katastrofy doszło do niespodziewanego i wręcz niesamowitego ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich. Klasa rosyjskich przywódców (pomijając niewątpliwie obecny w ich postępowaniu element racjonalnej kalkulacji) oraz serdeczność wielu zwykłych Rosjan w obliczu tragedii zaskoczyły i wzruszyły Polaków, dla niektórych stały się wręcz okazją do quasi-obajwienia: Eureka!, okazuje się, że Rosjanie nie są tylko oprawcami i burakami, lecz również wrażliwymi ludźmi i „braćmi Słowianami”…! Na forach internetowych wielką popularnością cieszyły się wątki z hasłem „Dziękujemy wam, Rosjanie”. W kontekście tych nowych odkryć i wzruszeń, paradoksalnie (jak zauważyło już wielu komentatorów nie tylko w Polsce) tragedia pod Smoleńskiem, choćby nazwać ją „Katyń 2”, zaczynała jawić się jako bezprecedensowa okazja do przezwyciężenia polsko-rosyjskich waśni, zarówno na poziomie oficjalnej obustronnej polityki, jak i na poziomie wzajemnej społecznej percepcji. Do tego stopnia, że w którymś momencie można było niemal odnieść wrażenie, iż cały absurd tej tragedii rozwiązuje się właśnie w ten sposób: w niewyobrażalnym jeszcze parę dni wcześniej polsko-rosyjskim uścisku. Czytając polskie i rosyjskie media oraz fora internetowe, w których pełno było wzajemnych deklaracji dobrych uczuć (poza obowiązkowymi, ale mniejszościowymi po obu stronach wyrazami niechęci, podejrzliwości i pogardy), można było mieć poczucie, że dzieje się coś przełomowego, że spoza zwałów złej pamięci i złogów uprzedzeń przebija się – zaiste - „wydarzenie”.



Eh, krótki to był czas. Zarówno praca żałoby, jak i towarzysząca jej praca sensu zostały szybko zakłócone, by nie rzec nieodwołalnie przerwane, przez znajomą naziemną rzeczywistość. Trudno powiedzieć, co zostanie z lirycznych uniesień polsko-rosyjskich, ale wiadomo już na pewno, że bezpowrotnie zniknął efekt „wzniosłej obłudy” i eschatologiczno-etyczno-egzystencjalnego pojednania między przeciwnikami i zwolennikami prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Zdumiewająca decyzja o pochowaniu Prezydenta na Wawelu sprawiła, że wspaniałomyślne odruchy przeciwników błyskawicznie utknęły im w gardle, a nierzadko zamieniły się w gniew. Ci, którzy zadecydowali o pompatycznym miejscu pochówku, podbili bębenek żałoby tak bardzo, że go przekłuli. Niezależnie od tego, ile osób przyjdzie na pogrzeb prezydenckiej pary, niezależnie od tego, ile jeszcze dobrych słów poświęci się w mediach tej prezydenturze, z balonu narodowej wzniosłości uciekło już powietrze. Wszystko powraca do normy. To znaczy znów do absurdu – tyle że tym razem w swojskiej wersji farsy.



Jeżeli nie chcemy pozostać na tym etapie, pracę sensu trzeba będzie podjąć na własny rachunek. I teraz już przy użyciu głowy. Zostaliśmy wystarczająco otrzeźwieni.





*prof. Małgorzata Kowalska - kierowniczka katedry filozofii na Instytucie Socjologii Uniwersytetu w Białymstoku, autorka rozpraw i esejów poświęconych francuskiej humanistyce w XX wieku. Zajmuje się przede wszystkim filozofią społeczną i polityczną, niegdyś też angażowała się bezpośrednio w politykę   –   była jednym z członków-założycieli Unii Pracy. Członkini zespołu „Krytyki Politycznej”.